Журнал «Лиза» №52/2018. Отсутствует

Журнал «Лиза» №52/2018 - Отсутствует


Скачать книгу
Na widok żony twarz mu się rozpromieniła w uśmiechu, a oczy zalśniły blaskiem.

      – Uważaj na sukienkę, Bess. – W jej stronę płynęła strużka krwi. – Nie zniszcz sobie butów. Już prawie skończyłem, zaraz wracam do domu.

      Wtedy spostrzegł wyraz jej twarzy i duet ostrza z osełką natychmiast umilkł.

      – Co się stało?

      Mimo że ich twarze tak bardzo się różniły, obie wyrażały teraz jedno uczucie.

      – Któreś z dzieci? – spytał.

      Skinęła głową.

      – Robin.

      Ich najstarszy syn. Twarz mężczyzny stężała.

      – O co chodzi tym razem?

      – List…

      Spuścił wzrok na jej dłoń. Nie trzymała w palcach arkusza papieru, lecz podarte strzępy.

      – Susie go znalazła. Robin przywiózł jej kaftan do zacerowania, kiedy ostatnio był w domu. Wiesz, jakie ona ma zręczne palce do igły mimo swoich dwunastu lat. A kaftan przedni, aż boję się myśleć, ile kosztował. Susie mówiła, że miał rozdarty rękaw, a teraz nawet byś się tego nie dopatrzył. Musiała odpruć kieszeń, żeby zdobyć materiał odpowiedniego koloru, i wtedy znalazła ten podarty list. Zastałam ją w pokoju, kiedy go składała jak układankę.

      – Pokaż – powiedział.

      Chwycił jej suknię, żeby się nie umaczała we krwi, i podeszli do parapetu biegnącego wzdłuż ściany. Rozłożyła na nim skrawki papieru.

      – …czynsz – odczytała na głos, lekko dotykając jednego kawałka.

      Miała dłoń pracującej kobiety, o krótkich, schludnych paznokciach; nie nosiła pierścionków, tylko obrączkę ślubną.

      – Miłość – przeczytał dalej, nie dotykając papieru, żeby nie poplamić go krwią, którą miał na palcach i za paznokciami.

      – …aby zakończyć… Co z tego rozumiesz? Co zakończyć, Robercie?

      – Nie wiem… Czemu ten list jest podarty?

      – Myślisz, że to on go podarł? Dostał list, który mu się nie spodobał?

      – Spróbuj zestawić te dwa kawałki – zaproponował.

      Lecz wskazane fragmenty nie pasowały do siebie.

      – To kobieca dłoń.

      – Do tego wprawna. Ja nie piszę tak ładnie.

      – Piszesz wystarczająco dobrze, moja droga.

      – Lecz spójrz, jak prosto stawia litery. I ani jednego kleksa. To dłoń prawie tak samo wprawna jak twoja po tylu latach szkoły. Rozumiesz coś z tego, Robercie?

      Patrzył przez chwilę w milczeniu na tajemniczy list.

      – Nie ma sensu gubić się w domysłach. Mamy tylko drobną część. Spróbujmy inaczej…

      Zręcznymi palcami odwróciła kawałki zgodnie z jego instrukcją i ułożyła ze skrawków trzy fragmenty. Cząstki pierwszego były zbyt małe, aby coś znaczyły: połówki słów Moje i tym oraz kawałek marginesu. Odłożyli je na bok.

      Drugi zawierał dłuższe frazy i zaczęli czytać je na głos.

      Miłość

      całkiem bez

      dziecko wkrótce całkiem

      pomocy z żadnej strony poza Tobą

      czynsz

      czekać dłużej

      ojcem mojego

      zakończyć

      Ostatni fragment składał się ze skrawków zawierających jedno słowo:

      Alice.

      Alice.

      Alice.

      Robert Armstrong spojrzał na żonę, a ona na niego. Jej niebieskie oko błyszczało z niepokoju, on patrzył na nią ze śmiertelną powagą.

      – I cóż, kochanie? – zapytał. – Co ty z tego rozumiesz?

      – Ta Alice… Początkowo myślałam, że to imię kobiety, która napisała list, lecz autorka nie powtarzałaby swego imienia tyle razy. Pisze o sobie ja, więc ta Alice musi być kimś innym.

      – Zgadzam się.

      – Nie rozumiem jednak… Czyżby Robin miał dziecko? Czy zostaliśmy dziadkami, Robercie? Czemu nam nie powiedział? Kim jest ta kobieta? Cóż to za strapienie kazało jej napisać taki list? Aby został tak podarty… Boję się…

      – Nie bój się, Bess. Co nam przyjdzie ze strachu? Przypuśćmy, że jest jakaś kobieta. Przypuśćmy, że jest jakieś dziecko. Są gorsze błędy, które może popełnić młody człowiek. Jeśli Robin się zakochał i z tej miłości zrodziło się dziecko, to pierwsi powitamy je z radością. Nasze serca są wystarczająco silne, prawda?

      – Lecz czemu ten list został zniszczony?

      – Może wynikły jakieś trudności. Niewiele jest rzeczy, których nie może naprawić miłość, a u nas jej nie brakuje. A tam, gdzie miłość nie wystarczy, pieniądze dokonają dzieła.

      Popatrzył ze spokojem w jej zdrowe, niebieskie oko i czekał, aż ulotni się z niego troska i powróci spokój.

      – Masz rację. Zatem co zrobimy? Porozmawiasz z nim?

      – Nie. Na razie nie. – Odwrócił się do listu i wskazał jeden z kawałków. – Jak myślisz, co tu jest napisane?

      Pokręciła głową. Rozdarcie biegło poprzecznie przez środek słowa i oddzielało górną część od dolnej.

      – Myślę, że to Bampton.

      – Bampton? Och, to zaledwie cztery mile stąd!

      Robert Armstrong spojrzał na zegarek.

      – Teraz już za późno, żeby tam jechać. Muszę jeszcze oprawić te tusze i sprzątnąć. Jeśli się nie pospieszę, to zanim nakarmię świnie, zrobi się ciemno i nie będę widział, co robię. Wstanę wcześniej i z samego rana pojadę do Bampton.

      – Dobrze, Robercie.

      Odwróciła się, żeby odejść.

      – Uważaj na sukienkę!

      *

      Wróciwszy do domu, Bess Armstrong podeszła do sekretarzyka. Kluczyk przekręcił się w zamku z trudem. Tak było od czasu, gdy zamek został naprawiony. Do dziś pamiętała ten dzień, kiedy Robin miał osiem lat. Weszła do domu i zobaczyła sekretarzyk z wyrwanym zamkiem. Wszędzie poniewierały się papiery, znikły pieniądze i dokumenty. Robin wziął ją wtedy za rękę i powiedział:

      – Spłoszyłem złodzieja, był obdarty i groźnie wyglądał. Popatrz, mamo, tam uciekł, przez otwarte okno.

      Jej mąż natychmiast ruszył szukać złodzieja, lecz ona nie poszła w jego ślady. Zamiast tego przesunęła przepaskę na drugie, zdrowe, oko i odsłoniła to, które patrzyło nieco w bok, z ukosa, i widziało rzeczy, których normalny wzrok nie dostrzegał. Położyła synowi dłonie na ramionach i skierowała na niego widzące oko. Kiedy mąż, nie znalazłszy ani śladu groźnie wyglądającego złodzieja, wrócił do domu, Bess powiedziała:

      – Nie dziwię się, że go nie znalazłeś, ponieważ nikt taki nie istniał. To Robin był złodziejem.

      – Niemożliwe! – zaprotestował Robert Armstrong.

      –


Скачать книгу