Urodzona bogini część 1. P.C. Cast
powinna krzątać się wokół niej cała gromada panien służących, które by ją wykąpały i przede wszystkim podały napar z ziół, który w Partholonie od niepamiętnych czasów podaje się rodzącej, by uśmierzyć ból i zmniejszyć strach. Tam, w Partholonie, podczas porodu ani na sekundę nie zostawiono by jej samej, a pojawienie się na świecie jej córki byłoby dla wszystkich powodem do największej radości. Świętowano by to bardzo długo.
Bogini też na pewno dałaby jej w jakiś sposób odczuć, że jest bardzo zadowolona z narodzin córki swojej Wybranki. Na pewno… Ale o tym Rhiannon wolała teraz też nie myśleć.
Owszem, odpędzała te myśli, chociaż w głębi duszy żywiła nadzieję, że kiedy dziecko wreszcie się urodzi, Epona da jakiś znak.
Mimo że Rhiannon nie była przecież teraz w Partholonie, mimo że to dziecko nie było jej pierwszym dzieckiem.
Tak, nie było pierwszym. Podczas jednej z mrocznych chwil między jednym nieskończenie długim i bolesnym skurczem a drugim pomyślała o tamtym dziecku, które przed laty kazała usunąć ze swego łona.
Czy żałowała tego, co zrobiła?
Po co pytać? Niczego to nie zmieni. Była młoda i właśnie taką podjęła decyzję. O nieodwracalnych skutkach.
A teraz, zamiast rozpamiętywać błędy z przeszłości, powinna skupić się na córce, która właśnie przychodzi na świat.
Kiedy nadszedł kolejny skurcz, kolejny ból tak trudny do zniesienia, otworzyła usta do krzyku. Chociaż była uwięziona, odcięta od reszty świata, głuchego na jej krzyk, na jej samotność…
– Mylisz się, Najjaśniejszy Klejnocie. Nie jesteś sama. Jestem przy tobie, ja, twój nowy Bóg! Poznaj moją moc!
Usłyszała trzask. Niby tylko trzask, a jednak ogłuszający, i żywy grobowiec się otworzył. Sędziwe drzewo pękło, z jego wnętrza chlusnęła gęsta ciecz, a razem z nią wyłoniła się Rhiannon. Wyrzuciło ją na trawę, upadła ciężko cała rozdygotana, zaczęła kaszleć. Był to okropny napad rozrywającego kaszlu, na szczęście po krótkiej chwili minął. Mogła już pomrugać, by wzrok szybciej przyzwyczaił się do światła, a co najważniejsze, mogła już pomyśleć.
Pierwsza myśl była o człowieku, który złożył siebie w ofierze, w konsekwencji czego ona została pogrzebana w tym drzewie.
Ostrożnie przekręciła się, starając jakoś się opancerzyć psychicznie przed tym, co zaraz miało ukazać się jej oczom. Była przecież prawie pewna, że w wielkiej dziurze w pniu o nieprawdopodobnej grubości zobaczy martwego Clinta. Ale myliła się. W czarnej czeluści widać było tylko delikatną szafirową poświatę, która powoli zanikała, jakby wchłaniało ją wnętrze zranionego drzewa.
Jednocześnie pamięć wróciła. Na szczęście była w stanie nienaruszonym. Zresztą cały umysł funkcjonował bez zarzutu. Błyskawicznie zorientowała się, gdzie teraz jest. Znajdowała się w świętym zagajniku w Oklahomie, w tym nowoczesnym świecie, dla którego porzuciła Partholon. Jej więzieniem był jeden z dwóch bliźniaczych dębów, teraz okropnie skatowany. Drugi, po przeciwnej stronie wąziutkiego strumyczka, był nietknięty.
Zapadał zmierzch, ale nie taki cichy i spokojny, wręcz rzewny. Wiatr zawodził, sine niebo wydawało groźne pomruki. Co jakiś czas przecinała je rozjarzona krecha błyskawicy, a po chwili słychać było grzmot.
Czyli wszystko jasne. W drzewo uderzył piorun. Rozłupał je, dzięki czemu jest wolna.
– To ja ciebie uwolniłem. Piorun był posłuszny moim rozkazom.
Oczywiście powiedział to Pryderi. Rozpoznała jego głos, przecież słyszała go już tyle razy, ale jak dotąd zawsze tylko w swojej głowie. Od razu tam, w umyśle. A teraz było inaczej. Wyraźnie dobiegał do jej uszu, czyli pochodził z zewnątrz, a mówiąc ściślej, spod rozłożystej korony dębu po drugiej stronie strumyka.
– Pryderi? – spytała bardzo ostrożnie dziwnie chrapliwym, nieswoim głosem.
– Oczywiście, mój Najjaśniejszy Klejnocie. A kogo mogłaś się spodziewać, jak nie mnie? Bogini, która ciebie zdradziła? – Roześmiał się na koniec swej przemowy.
Kiedy jego śmiech, śmiech boga, musnął jej skórę, pomyślała, że chyba jeszcze nigdy dotąd nie słyszała czegoś, co zabrzmiało tak pięknie, jednocześnie nieskończenie okrutnie.
– Ja… ja ciebie nie widzę… – wymamrotała.
I krzyknęła katowana kolejnym skurczem. Bóg okazał wyrozumiałość, to znaczy odczekał, aż skurcz minie. Dopiero wtedy w zacienionym miejscu pod koroną poruszyło się i ukazała się wysoka męska postać. Ciało Pryderiego w tym świecie nie materializowało się całkowicie. Był przeźroczysty jak zjawa, a mimo to wspaniały. Rosły, pięknie zbudowany. Gęste czarne włosy okalały twarz o nieskazitelnych rysach, twarz, która powinna być źródłem natchnienia dla poetów, malarzy i rzeźbiarzy, a nie przerażających historii, które przekazywano sobie w Partholonie najcichszym szeptem.
Był porażająco piękny, i to do tego stopnia, że Rhiannon, choć była w sytuacji delikatnie mówiąc trudnej, na moment kompletnie wyleciało z głowy to co najistotniejsze. Że właśnie rodzi i niewątpliwie urodzi za chwilę.
Oczy boga były roześmiane, pełne miłości i ciepła.
– Witam cię, moja kapłanko, Najjaśniejszy Klejnocie Królestwa Ciemności. – Zabrzmiało to bardzo uroczyście. – Czy już mnie widzisz?
– Tak… Widzę cię, ale wyglądasz jak… zjawa – wymamrotała, teraz po prostu odurzona urodą boga i jego łaskawością. Przecież ukazał jej się! Ukazał jej się taki wspaniały, najwspanialszy, taki właśnie, jakim powinien być Bóg. Dlaczego tak się stało, że tyle czasu straciła na oddawaniu czci Eponie?! Niepojęte! Przecież jeśli ma przed kimś pokornie klęczeć, to tylko przed nim, przed bogiem nieskończenie pięknym, Bogiem Jedynym.
– Przybranie postaci cielesnej nie jest dla mnie wcale proste i łatwe – wyjaśnił Pryderi. – Całkowicie zmaterializowany ukazuję się komuś, kto oddaje mi cześć, składa ofiary, okazuje miłość i posłuszeństwo. Tak właśnie będziecie postępować ty i twoja córka. A kiedy przyprowadzisz do mnie lud, zwrócę ci należne tobie miejsce w Partholonie i…
Nie dokończył, ponieważ w tym momencie coś się wydarzyło, coś, co skutecznie odebrało mu głos. W nocną ciszę wdarły się bardzo głośne dźwięki, a mianowicie bicie w bębny. Nie jakieś tam chaotyczne, kakofoniczne, tylko bardzo rytmiczne, równomierne, nieprzerwane, jak bicie serca pompującego krew.
I dokładnie w tej samej chwili Rhiannon poczuła, że musi przeć. Teraz, i to koniecznie.
Odruchowo przygarbiła się, nogi same zgięły się w kolanach, uniosły. Jednocześnie ręce kurczowo chwyciły się sękatych korzeni wystających z ziemi, które miały stać kotwicą dla prężącego się ciała.
Nieprzytomne z bólu i strachu oczy wlepiła w przeźroczystą zjawę przed rozłożystym dębem.
– Pomóż mi… – wyjęczała.
Bębny były coraz bliżej, brzmiały coraz głośniej. Słychać też było głosy. Jacyś ludzie wymawiali dokładnie to samo. Bili w bębny, jednocześnie wypowiadając śpiewnie jakieś słowa, dla Rhiannon absolutnie niezrozumiałe, ale jednobrzmiące.
I nagle, ku swemu największemu przerażeniu, tak samo wielkiemu jak ból szarpiący jej ciało, zauważyła, jak przepiękny zwiewny Pryderi ulega straszliwej transformacji. Najpierw zamigotał, potem jego twarz dziwnie zafalowała, pięknie wykrojone, zmysłowe usta zamknęły się, ulegając okropnej deformacji. Jakby ktoś przypiekł je rozżarzonym żelazem. Nos znikł, pozostała po nim tylko