Urodzona bogini część 1. P.C. Cast
się coraz głośniejsze, brzmiały coraz bliżej.
I znów nastąpiła kolejna metamorfoza. Przed Rhiannon ponownie ukazał się nieziemsko piękny bóg, tym razem jednak prawie niewidzialny.
– Nie zawsze mogę być piękny, nawet dla ciebie, mój Najjaśniejszy Klejnocie.
– Odchodzisz ode mnie?! – krzyknęła z rozpaczą. Była to szczera emocja, bo chociaż Rhiannon była przerażona metamorfozą jego twarzy, jeszcze bardziej bała się zostać sama.
– Ci, którzy nadchodzą, zmuszają mnie do odejścia. W tym świecie nie mam takiej mocy, by ich pokonać… – odparł Pryderi, a potem niespodziewanie, na moment, zmaterializował się całkowicie i wbił płonący wzrok w Rhiannon: – Rhiannon MacCallan, patrzę na ciebie od lat. Widziałem, jak przykuta do Epony jesteś coraz bardziej nieszczęśliwa. Teraz możesz to zmienić. Zobaczyłaś mnie, jakim jestem, w każdej mojej postaci, i nastała pora na decyzję. Rhiannon MacCallan, czy gotowa jesteś wyrzec się Bogini i ślubować mi, Pryderiemu, oddać mi się całkowicie jako moja kapłanka, moja Wybranka i moje Wcielenie?
Z bólu i strachu była ledwie przytomna, na granicy utraty zmysłów. Rozbiegane oczy gorączkowo szukały dookoła jakiegokolwiek znaku od Epony. Niczego jednak nie mogły znaleźć, nawet najmniejszej świetlistej plamki, która mogłaby być cząstką Światła Bogini. Czyli była całkowicie zdana na łaskę i niełaskę ciemności, która ścigała ją od lat. I nie miała wyboru, ponieważ absolutnie nie potrafiła wyobrazić sobie siebie w wersji innej niż Boża Wybranka. Nie potrafiłaby żyć, nie posiadając władzy, którą dawała ta właśnie mistyczna funkcja.
I jeszcze do czegoś nie była zdolna. Absolutnie nie potrafiła zmusić się do głośnego wyrzeczenia się Epony. Była w stanie tylko zaakceptować Pryderiego. Trudno. Bogu powinno to wystarczyć.
– Tak… – powiedziała cicho. – Chcę należeć do ciebie.
– Czy swoją córkę też mi przyrzekasz?
Córkę? Głos wewnętrzny stanowczo odradzał ten krok, mimo to Rhiannon przemogła się i zaczęła mówić:
– Daję ci też…
Dalsze słowa zagłuszył przenikliwy krzyk z kilku męskich gardeł. Były to okrzyki wojenne wydawane przez siedmiu członków starszyzny plemiennej Czoktawów, którzy wkroczyli na polanę i ustawili się wokół dwóch świętych dębów.
Duch Pryderiego również krzyknął. Był to dziki, przerażający ryk.
I Bóg Ciemności zniknął.
Rhiannon, znów katowana straszliwym bólem, wyprężyła się. Zamknęła oczy, wreszcie skupiona tylko na jednym. Przeć. Musi przeć…
Nagle poczuła na sobie czyjeś ręce. Dotykały jej ostrożnie, a zarazem czuła, że bardzo zdecydowane i silne. Ktoś ją podtrzymywał. Kto? Szybko otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą pooraną zmarszczkami twarz sędziwego mężczyzny. W długich włosach, białych jak mleko, miał orle pióro.
A najważniejsze było to, że spojrzenie miał zatroskane, pełne życzliwości.
– Pomóż mi… – szepnęła.
– Po to tu jesteśmy. Ciemność odeszła, twemu dziecku nic już nie zagraża. Teraz już może przyjść na świat.
Trzymając się kurczowo rąk obcego człowieka, zaczęła znów przeć, wkładając w to wszystkie siły, jakie jeszcze pozostały w jej zmaltretowanym ciele.
Bębny nie ucichły ani na moment. Biły w rytm serca, kiedy z łona Rhiannon wysuwała się jej córka.
Dziecko przyszło na świat, a matka płakała. Lecz nie za Pryderim. Płakała za Eponą.
ROZDZIAŁ DRUGI
Stary człowiek przeciął nożem pępowinę, owinął noworodka w kocyk utkany w domu i podał Rhiannon. Ona zaś, kiedy tylko spojrzała córeczce w oczy, miała wrażenie, jakby swoje życie zaczynała od nowa. W jednym momencie stało się całkiem inne, ponieważ nigdy dotąd nie widziała czegoś tak cudownego, nigdy dotąd nie ogarnęło jej uczucie tak silne, że po prostu rozsadzało. Czegoś takiego na pewno nie czuła nawet wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszała głos Epony. Ani wtedy, gdy po raz pierwszy miała okazję się przekonać, jak wielka jest władza Wybranki Bogini. A zachwyt na widok porażająco pięknej twarzy Pryderiego był niczym w porównaniu z tym, co czuła teraz.
Delikatnie musnęła palcem policzek maleństwa. Była absolutnie zauroczona, bo policzek okazał się nieprawdopodobnie mięciutki, rozkoszny. I to właśnie jest prawdziwa magia…
Ledwie zdążyła o tym pomyśleć, kiedy znów poczuła ten straszliwy, przeszywający ból. Krzyknęła rozpaczliwie, ale dalej tuliła dzieciątko do piersi, starając się skupić wyłącznie na nim, kiedy w strasznym cierpieniu rodziła łożysko i błony płodowe. Jak przez mgłę słyszała, że stary człowiek wydaje swoim towarzyszom polecenia. Pogania ich, chyba jest zaniepokojony. Dziwne, przecież jest dobrze, wręcz cudownie. Bo to po prostu wspaniałe uczucie, tak sobie leżeć, trzymać w ramionach swoje dziecko i słuchać, jak na bębnach wybijają odwieczny rytm. Rytm serca.
Kruszynka… Nie mogła oderwać od niej oczu, a maleństwo od niej. Tak! Wpatrywało się w nią przecudnymi wielkimi ciemnymi oczami, które zaglądały bardzo daleko. Sięgały w głąb duszy matki.
– Tyle zrobiłam złego…
– Tak – powiedział cicho stary człowiek. – Tak, Rhiannon, zrobiłaś wiele złego.
Poderwała głowę. Stary człowiek klęczał tuż przy niej. W ręku trzymał duży kawał białego płótna. Zbił go w kłąb i ostrożnie wsunął między jej nogi. Dziwne, że wcale nie poczuła, jak materiał ociera się o jej ciało. W ogóle prawie nic nie czuje, jakby była cielesna już tylko trochę, w minimalnym stopniu. Ale najważniejsze, że straszny ból wreszcie ustąpił.
– Znasz moje imię… – szepnęła.
– Znam. – Stary człowiek pokiwał głową. – Byłem tam, kiedy Biały Szaman złożył siebie w ofierze i razem z tobą pogrzebał się w świętym drzewie.
Oczywiście! Teraz Rhiannon uświadomiła sobie, że to właśnie ten stary człowiek stał na czele Indian, którzy pokonali demona Nuadę.
– Ale dlaczego… dlaczego mi teraz pomagasz?
– Bo wierzę, że dla mieszkańca tej ziemi nigdy nie jest za późno, by podążyć inną ścieżką. A to dziecko już ci pomogło. Uleczyło twoją duszę… – Twarz starego Indianina zmarszczyła się jeszcze bardziej, kiedy pojawił się na niej uśmiech. I był to uśmiech ciepły, serdeczny. – Musi mieć w sobie bardzo dużo dobrej mocy, skoro już teraz udało mu się naprawić aż tyle!
– Oczywiście! Jest nadzwyczajna – oświadczyła dumna mama, tuląc maleństwo do piersi. Pokołysała je chwilę i oznajmiła: – Nazywa się Morrigan, wnuczka MacCallana.
– Morrigan, wnuczka MacCallana – powtórzył z wielką powagą stary człowiek. – Będę pamiętać i przekazywać innym… – Nie odrywał od niej zatroskanych oczu.
– Tak, Morrigan, wnuczka MacCallana… – Czuła, że jest niedobrze.
Czuła, że jest bardzo źle, jeszcze zanim usłyszała złowróżbne słowa:
– Coś w tobie się rozerwało, Rhiannon. Za długo krwawisz, za dużo tej krwi. Wysłałem już kogoś po pikapa, ale zanim dotrzemy do lekarza, minie wiele godzin…
Zajrzała mu głęboko w oczy i tam, w mądrych oczach starego człowieka, pełnych zatroskania i smutku, zobaczyła swój los.
– Umieram.
– Myślę,