Urodzona bogini część 1. P.C. Cast
po prostu u szczytu szczęścia.
Delikatnie musnęłam wargami maciupeńką główkę.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – szepnęłam. – Bo przecież wreszcie się urodziłaś i mama może cię pocałować, skarbie mój najukochańszy, najsłodszy…
Ciepłe, silne ramię ClanFintana ścisnęło mnie trochę mocniej.
– Mamie też życzymy wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
– Ożeż ty! Faktycznie! Przecież dziś, według kalendarza w Oklahomie, trzydziesty kwietnia, czyli moje urodziny! Kompletnie o tym zapomniałam.
– Wcale się nie dziwię. Przecież byłaś bardzo zajęta.
– O tak! Bardzo, bardzo zajęta! – Tu słodki uśmiech do zachwycającego centaura, którego darzyłam miłością największą z największych. – Powinniśmy podziękować Eponie, że nasza cudna córeczka przyszła na świat w tym właśnie dniu!
ClanFintan pocałował mnie bardzo delikatnie.
– Tak. Bogini jest dla nas niezwykle łaskawa. Nigdy nie przestanę jej dziękować, że dała mi ciebie, a teraz naszą Myrnę.
Wielki Szaman nabrał głęboko powietrza i dźwięcznym, donośnym głosem, tym samym, którym wzywał odwieczne moce, by zmieniły go w człowieka i mógł kochać się ze mną, oddał cześć Bogini:
– Sławmy Eponę!
Alanna i panny służące, wszystkie jak jeden mąż, natychmiast zawtórowały:
– Sławmy Eponę!
I nagle cieniutkie draperie z tiulu na wielkich oknach od sufitu do podłogi zaczęły wydymać się, przypominając do złudzenia chmury, a do pokoju wraz z łagodnym wiatrem wleciały setki płatków róż. Różowe, pachnące, unosiły się w powietrzu. Zachwycone panny nimfetki wśród radosnych okrzyków natychmiast ruszyły w pląsy wraz z pachnącymi płatkami. Co trwało nie dłużej niż minutę, dwie, czyli do chwili, gdy w pokoju rozległ się tak niecierpliwie wyczekiwany przeze mnie głos Bogini:
– Moja Umiłowana dała życie swojej umiłowanej. Z największą radością witam w Partholonie Myrnę, córkę mojej Pierwszej Wybranki, i zsyłam na nią moje błogosławieństwo. Myrno, córko mojej Pierwszej Wybranki, tym błogosławieństwem witam cię na świecie. Wszyscy powitajmy Myrnę radością, magią i śmiechem!
Zaraz potem coś wystrzeliło, zasyczało, zaiskrzyło. W sumie atmosfera bardzo podobna do tej, jaka jest w Święto Niepodległości, z tym że Bogini nie zaserwowała pokazu sztucznych ogni, tylko coś innego, coś magicznego. Płatki róż po mikrowybuchu zmieniły się w malutkie migoczące kulki, lecz trwało to tylko chwileczkę, bo potem kulki zmieniły się w setki… motyli. Tak! Setki kolorowych motylków machających pracowicie skrzydełkami. Chwila minęła, kolejna eksplozja i po motylkach ani śladu. Teraz po pokoju fruwała cała chmara pstrych kolibrów.
Podczas całego tego krótkiego pokazu roześmiane nimfetki oczywiście skakały, tańczyły, a ja po prostu się rozkleiłam. Pod powiekami zaszczypało, łzy popłynęły, naturalnie łzy szczęścia, łzy przeogromnej ulgi. Moja córeczka szczęśliwie przyszła na świat, a moja Bogini była obecna przy jej narodzinach.
Czyli, jak to mówią, niczego mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Ukochany mąż też przecież był przy mnie, mój wspaniały ClanFintan. Umościłam się w jego cieplutkich ramionach jeszcze wygodniej i tam po prostu trwałam, zapatrzona w ten malutki cud na moich rękach.
– I to jest właśnie magia – szepnęłam.
A Bogini odszeptała, jak to ona, gdzieś tam w środku mojej głowy:
– Miłość matki to magia najświętsza ze wszystkich. Nigdy o tym nie zapominaj, Umiłowana. Miłość matki ma moc uzdrawiającą, ma moc zbawiającą.
Zmroziło mnie. W porządku, wszystko jasne, ale dlaczego Epona mówi właśnie o tym?! Czyżby już ktoś chciał skrzywdzić moją Myrnę?
– Wypoczywaj, Umiłowana. Odpręż się. Twemu dziecku nic nie zagraża.
Uff… Co za ulga! Tak przeogromna, że aż zadrżałam.
Tak, zadrżałam, ale czy faktycznie z tej ulgi? Na pewno nie. Zadrżałam, bo nagle coś wyczułam. Coś takiego, co sprawiło, że na delikatnym drżeniu się nie skończyło.
Teraz po prostu cała się trzęsłam.
– Rheo, co z tobą? – spytał zaniepokojony ClanFintan.
– Jestem… jestem okropnie zmęczona – powiedziałam dziwnie słabym głosem.
– Musisz wypocząć. – Pocałował małą w czółko, potem mnie też w czoło i odszukał wzrokiem Alannę, która natychmiast przerwała pląsy z nimfetkami oraz kolibrami i przykłusowała do nas. – Rhea musi wypocząć – powiedział mój mąż.
– Naturalnie – przytaknęła trochę zadyszana Alanna. Dyskretnie pomasowała porządnie już zaokrąglony brzuch i klasnęła raz, ale głośno, i wszystkie hasające nimfetki w mgnieniu oka znieruchomiały. I wszystkie spojrzały na szefową. Alanna nie zdążyła jednak wydać żadnego polecenia, ponieważ nagle zafurkotało naprawdę głośno. Co do jednego wszystkie kolibry zatoczyły efektowne koło tuż nad moją głową, a potem kolejna eksplozja. Kolibry znikły, a nad sobą ponownie zobaczyłam wirujące płatki róż, pewnie było ich jeszcze więcej niż przedtem. Wirowały przez chwilkę i opadły na marmurową posadzkę, przykrywając ją czarodziejskim dywanem Epony. – Bogini też daje do zrozumienia, że Jej Umiłowana powinna się przespać – stwierdziła uśmiechnięta Alanna, zachwycona pachnącym dowodem łaskawości Bogini.
– O tak… teraz sobie odpocznę – powiedziałam, ogarniając wzrokiem całą moją damską asystę, czyli Alannę i nimfetki. – Bardzo wam dziękuję, że byłyście ze mną, kiedy moje dziecko przychodziło na świat. Dziękuję za pomoc, za dobre słowo i wasz piękny śpiew.
Jakoś udało mi się to powiedzieć normalnie, to znaczy miło i pogodnie, choć w tym, co teraz czułam, nie było ani odrobiny pogody.
– To dla nas zaszczyt, Umiłowana Epony – odparły chórem dziewczątka, a potem całe roześmiane stadko, klaszcząc i błogosławiąc nam, wyfrunęło z pokoju szybko i radośnie, niemal jak tamte kolibry.
Cały czas czułam na sobie wzrok męża, przed którym, wiadomo, nie można niczego ukryć. Dlatego też nigdy nie ukrywałam, podobnie jak teraz. Spojrzałam prosto w cudne, migdałowe oczy i powiedziałam:
– Rhiannon nie żyje.
Alanna wydała z siebie cichy okrzyk, a ClanFintan zastygł. Zacisnął mocno szczęki, twarz miał kamienną. Usta otworzył dopiero po dłuższej chwili. Przemówił głosem bardzo spokojnym, prawie łagodnym, ja jednak wiedziałam, że to tylko preludium. ClanFintan zbiera myśli i szykuje się do walki.
– Skąd o tym wiesz, Rheo?
Moje palce mimo woli zacisnęły się na drobnym ciałku noworodka trochę mocniej.
– Ja… ja to wyczułam. Wyczułam, że ona umiera.
– Byłem pewien, że Rhiannon nie żyje już od kilku miesięcy – powiedział Carolan. – Że zmarła zaraz potem, jak szaman z twojego dawnego świata pogrzebał ją w świętym drzewie.
Przełknęłam z trudem, coś przecież ściskało mnie za gardło, a wargi były zdrętwiałe i zimne jak lód.
– Ja też tak myślałam, Carolanie – odparłam wreszcie. – Ale stało się inaczej. Nie umarła, tylko przez tych kilka miesięcy uwięziona była w drzewie. Żywa.
Zadrżałam. Rhiannon była naprawdę