Spętani przeznaczeniem. Вероника Рот

Spętani przeznaczeniem - Вероника Рот


Скачать книгу
się niepewnie, rozpinając guziki jej ubrania, od szyi w dół. Podniósł się, by pocałować jej odsłoniętą skórę, izyt po izycie. Okazała się dziwnie miękka jak na kogoś tak silnego. Delikatnie opinała twarde mięśnie, kości i stalowe nerwy.

      Obrócili się i zawisł nad nią na tyle nisko, by nie dotykając jej ciała, czuć jego ciepło. Ściągnął koszulę z ramion i ponownie pocałował jej brzuch. Nie miał już guzików do rozpinania, więc musnął nosem wewnętrzną stronę jej biodra. Uniósł wzrok.

      – Tak? – zapytał.

      – Tak – odpowiedziała niedbale.

      Połączył ręce za jej talią. Przesunął rozchylonymi ustami wzdłuż odsłoniętej przed chwilą skóry. Izyt po izycie.

      ROZDZIAŁ 7 CISI

      STATEK ZGROMADZENIA MA ROZMIARY niewielkiej planety. Wydaje się przysadzisty i okrągły niczym sterolot, choć w rzeczywistości jest niezrównanie większy. Zrobiony ze szkła i gładkiego, jasnego metalu, całkowicie wypełnia okna niewielkiego statku patrolowego, który przechwycił naszą kapsułę.

      – Nigdy wcześniej go nie widziałaś? – pyta mnie Isae.

      – Tylko na zdjęciach – odpowiadam.

      Jego szklane panele odbijają wstęgę nurtu mieniącą się różem, w pozostałych miejscach pozostawiają pustkę. Niewielkie czerwone światełka umocowane wzdłuż krawędzi jednostki zapalają się i gasną, zupełnie jakby oddychały. Ruch statku dookoła słońca pozostaje tak nieznaczny, jakby w ogóle nie zaistniał.

      – Na zdjęciach wygląda inaczej – dodaję. – Znacznie mniej imponująco.

      – Jako dziecko spędziłam tu trzy pory… – knykcie Isae przesuwają się po szkle – …ucząc się odpowiedniego zachowania. Miałam akcent ze skraju galaktyki, który im się nie podobał.

      Uśmiecham się.

      – Czasami wciąż masz, kiedy się zapominasz. Lubię go.

      – Lubisz go, bo przypomina twój hessański – stwierdza i dotyka palcem dołka w moim policzku. Odtrącam jej dłoń. – Chodźmy – mówi. – Pora na dokowanie.

      Kapitan, niewielki, przysadzisty mężczyzna o zroszonym potem czole, kieruje dziób statku w stronę potężnej jednostki Zgromadzenia – „do skrytki B”, słyszę jego słowa. I rzeczywiście nad bramą znajduje się ta litera. Błyszczy. Po chwili tuż pod nią rozsuwają się dwa metalowe panele, a do kadłuba naszego statku zbliża się osłonięty chodnik. Przylega do niego z sykiem. Jeden z członków załogi uszczelnia za pomocą dźwigni łącznik.

      Stoimy przy drzwiach włazu. Kiedy się otwiera, Isae rusza przodem. Naszą kapsułę odnalazł tak zwany szkieletowy patrol kontrolujący środkowy krąg naszego Układu Słonecznego – na wypadek wystąpienia jakichś kłopotów bądź też w razie potrzeby wywołujący je. Załogę prócz nas tworzą kapitan, pierwszy oficer oraz dwie inne osoby. Niezbyt często się odzywają. Prawdopodobnie dlatego, że ich othyrski nie brzmi za dobrze, pod tym względem przypominają mi Trellan.

      Wchodzę w jasno oświetlony tunel rozciągający się za włazem. Próbuję dogonić Isae. Szklane ściany są tak nieskazitelnie czyste, że przez tyk mam wrażenie, iż unoszę się pośród nicości. Na szczęście podłoga okazuje się stabilna.

      W końcu dołączam do Isae i wita nas grupa oficjeli w jasnoszarych mundurach. U boku noszą pręty przewodzące nurt, zaprojektowane tak, by ogłuszać, a nie zabijać. Uspokajający widok. Tak właśnie powinni wyglądać – czujnie, ale nie groźnie.

      Ten z rzędem medali na klatce piersiowej, kłania się Isae.

      – Witaj, pani kanclerz – mówi szeleszczącym othyrskim. – Nazywam się kapitan Morel. Przewodniczący Zgromadzenia został poinformowany o twoim przybyciu. Przygotowano już dla ciebie kwaterę, podobnie jak dla twojego… gościa.

      Isae gładzi sweter, zupełnie jakby chciała pozbyć się nieistniejących fałdek.

      – Dziękuję, kapitanie Morel – odpowiada bez jakichkolwiek śladów akcentu ze skraju galaktyki. – Pozwól, że przedstawię ci Cisi Kereseth, przyjaciółkę rodziny z planety-narodu Thuvhe.

      – Miło mi – zwraca się do mnie mężczyzna.

      Pozwalam mojemu darowi pracować. W tej chwili kieruje nim instynkt. Większość ludzi dobrze reaguje, kiedy posyłam im koc opadający na ich ramiona. Kapitan Morel nie jest wyjątkiem – wyraźnie odpręża się, a jego uśmiech mięknie, zupełnie jakby był szczery. Myślę, że po raz pierwszy od wielu dni mój dar wpływa też na Isae. Ma nieco łagodniejsze spojrzenie.

      – Kapitanie Morel – mówię. – Dziękuję za ciepłe przyjęcie.

      – Pozwólcie, że odprowadzę was do kwater – odpowiada. – I dziękuję za bezpieczne dostarczenie tu kanclerz Benesit – rzuca w stronę kapitana, który nas przywiózł.

      Mężczyzna mruczy coś pod nosem, po czym kiwa do nas głową. Odwracamy się, by ruszyć w dalszą drogę.

      Buty kapitana Morela stukają podczas marszu. Kiedy skręca, lekko się ślizgają, gdyż jego stopy obracają się przy każdym kroku. Zapewne jest tutaj, gdyż urodził się we wpływowej rodzinie, nie miał jednak chęci – bądź odpowiedniego żołądka – na prawdziwą służbę wojskową. Wykonuje więc takie zadania jak to, wymagające dobrych manier, dyplomacji i ogłady.

      Kiedy kapitan odprowadza mnie do kwatery – położonej tuż obok apartamentu Isae – oddycham z ulgą. Zaraz po zamknięciu drzwi pozwalam, by płaszcz zsunął mi się z ramion i upadł na ziemię.

      Pokoje najwyraźniej zostały dla nas przygotowane. Tylko w ten sposób można wyjaśnić poletko piórzycy poruszające się na wietrze na dalszej ze ścian. To nagranie pochodzące z Thuvhe. Tuż przed nim znajduje się wąskie łóżko z grubym, brązowym kocem skrywającym materac.

      Kładę dłoń na panelu dotykowym tuż obok drzwi. Przeglądam pojawiające się obrazy i napisy, aż znajduję opcję, której szukałam. Obraz ścienny. Przewijam dalej, aż do Hessy zasypanej śniegiem. Szczyt wzgórza mieni się czerwienią dachu świątynnej kopuły. Podążam wzrokiem przez kolejne dachy, na sam dół wzgórza, obserwując poruszające się wiatrowskazy. Wszystkie budynki przysłania biała ściana płatków śniegu.

      Czasami zapominam, jak piękny jest mój dom.

      Kątem oka dostrzegam pola, które uprawiał mój ojciec. Obraz urywa się w tym miejscu, tymczasem tuż obok znajdowała się pusta działka, na której pochowaliśmy Eijeha i Akosa. Pomysł nie był mój – to mama ułożyła żarki i drewno, to ona zmówiła modlitwę i następnie je podpaliła. Stałam obok w płaszczu z futra kutyi i masce osłaniającej twarz. Mogłam płakać tak, żeby nikt nie widział.

      Aż do dnia pogrzebu nie sądziłam, że ich straciliśmy. Tak całkowicie i nieodwołalnie. Uznałam jednak, że skoro moja mama paliła stosy, to zapewne wiedziała już, że nie żyją. Tak jak wiedzą to zazwyczaj wyrocznie. Okazało się, że nie wiedziała tego tak dobrze, jak sądziłam.

      Kładę się na łóżku i patrzę na śnieg.

      Może przyjazd tutaj nie był mądrym posunięciem – wybór mojej kanclerz zamiast rodziny. Niewiele wiem o polityce czy rządzeniu, pochodzę z Hessy, świata tak innego, że aż mnie to bawi. Znam jednak Thuvhe. Znam ludzi.

      No i ktoś musi zaopiekować się Isae, zanim znów zatopi się w smutku.

      Ściana Isae przypomina okno z widokiem w przestrzeń kosmiczną. Błyszczą tam gwiazdy, niewielkie kropki światła wśród zawijasów falującej wstęgi nurtu. Przypominają mi lot, który kiedyś odbyłyśmy.


Скачать книгу