Koniak i Daktyle. Marek Majewski
lat sześćdziesiątych to miasto, w którym się wychowałem. Bazar Różyckiego, ciuchy na Lubelskiej, Trasa W-Z, no i największy architektoniczny bzdet wszech czasów – Pałac Kultury i Nauki imienia Stalina, krótko nazywany Pekinem. Przodownicy współzawodnictwa socjalistycznego bawili się w rytm przebojów Kuba, wyspa jak wulkan gorąca. Natomiast my, młodzi, szaleliśmy na prywatkach przy piosenkach Elvisa lub uczyliśmy się niepodzielnie panującego twista. Pamiętam, jak w wakacje razem z kumplami pojechałem autostopem do Sopotu, gdzie w klubie Non-Stop uczyliśmy się twista.
W deszczowe wieczory lub po nocach, z zapartym tchem, słuchało się Radia Luxemburg, gdzie szły najnowsze zachodnie przeboje. W tym małym świecie za żelazną kurtyną tęskniliśmy za płytami Beatlesów i Rolling Stonesów, marząc o nowych amerykańskich dżinsach.
Gdy kończyłem liceum plastyczne, przyjechał do nas daleki wujek z Ameryki. Długo nie odzywał się po wojnie, nie przysyłając nawet paczek. Mieszkał niedaleko San Francisco, w Redwood City. Nie miałem pojęcia, gdzie to jest, ale wiedziałem, że w stanie Kalifornia, gdzieś tam na zachodnim wybrzeżu Stanów. Wujek przypłynął do Polski „Batorym”, z którego zjechał dużym „struclem na kołach” marki Dodge. Nie wiedzieliśmy nawet, jak się to wymawia – okazało się, że dla niego był to dodż. Tą pakowną bryczką krążyliśmy po Polsce, wzbudzając zrozumiałą sensację tablicami rejestracyjnymi Kalifornii. Wujek przesiedział w Polsce dwa miesiące i ciągle się dziwił, że tak na wszystko narzekamy. Przed wyjazdem przyrzekł, że za kilka lat zaprosi mnie na wakacje do Stanów.
Rok po jego wyjeździe zacząłem studia na ASP i złożyłem papiery o paszport. Po prawie roku nerwówki poszedłem do pałacu Mostowskich dowiedzieć się, co jest grane. Tam, w ponurych kazamatach UB, przywitał mnie oderwany od pługa, czerstwy osiłek w zielonym mundurze. Wojsko trochę go wygładziło, ale nie do tego stopnia, żeby zniwelować luki w gramatyce. Ciepły stołek w UB wyorał miejscem urodzenia i zaangażowaniem ideowym, gdyż spod tego niskiego czoła nie mogło wyjść wiele.
Gdy usiadłem przed nim przy biurku, on, zaciągając śpiewnym kresowym akcentem, powiedział:
– Wy jestescje niepewny element Majeski i za granicę nie pojedziecie. Wy tyż podburzacije innych w demonstracjach przeciw państwu polskiemu – tak to określił, patrząc na mnie badawczo.
Zrobiłem wtedy głupią minę, zaprzeczając stanowczo. Wtedy ubek popatrzył mi lekceważąco w oczy, mówiąc: – A my tu mamy na was dowody, kochanieńki…
Po czym wprowadził mnie w stan zupełnego zdumienia, wyjmując z szuflady biurka jakieś zdjęcia. Na jednym z nich stałem przy krawężniku ulicy w dużej grupie studentów na Krakowskim Przedmieściu. Przyglądałem się wtedy demonstracji, bodajże z okazji zawieszenia wystawiania Dziadów Mickiewicza.
– Kwadratowy debil – pomyślałem, wracając maksymalnie wkurzony do domu. Wtedy dopiero zrozumiałem, że żyję za drutami obozu, a komuna nie posyła nas do gazu tylko dlatego, żeby nie wywołać niepotrzebnej paniki. Z pasją zacząłem słuchać Radia Wolna Europa, z którego dowiedziałem się o możliwości przekroczenia zielonej granicy. Chciałem uciec z tego raju na ziemi, jaki stworzył mi kochany socjalizm. Razem z kumplem z malarstwa planowaliśmy skok na Zachód przez Jugosławię. Ale to nie wypaliło, bo odmówiono nam nawet zasranej wkładki paszportowej.
Kilka lat później, gdy kończyłem ASP, nastąpiła zmiana ekipy i nadeszły czasy Gierka. Wtedy znowu wystąpiłem o paszport, a wujek powtórnie przysłał mi zaproszenie. Gdy dostałem wezwanie po odbiór paszportu, nie wierzyłem własnym oczom. Niemalże ucałowałem portret Gierka w gazecie. Przez cały tydzień chodziłem pijany, czując się obywatelem innego świata. Po cichu planowałem, że do komuny nigdy nie wrócę. Po prostu cały wyjazd kosztował mnie za dużo nerwów. W Gdyni, żegnany przez rodzinę, wypłynąłem do USA małym statkiem towarowym. Wujek żałował mi biletu na „Batorego”, ale nie miałem mu tego za złe. Byłem zadowolony, że w ogóle wyjeżdżam z tego szaroburego raju za żelazną kurtyną.
Podróż statkiem była nudna i wyczerpująca. Jesienne sztormy na Atlantyku rzucały naszym małym statkiem jak pudełkiem od zapałek. Płynąłem razem z przaśnymi góralami, jadącymi w odwiedziny do Chicago. Ci siermiężni ludzie byli mało ciekawi i męczący, dlatego większą część podróży spędziłem w kajucie bosmana, grając w karty. Nigdy nie zapomnę, jak dobijaliśmy do brzegu ziemi obiecanej. Wtedy z sercem w gardle podziwiałem panoramę stolicy wolnego świata. Olbrzymie drapacze chmur fantastycznie prezentowały się z dystansu. Potem, gdy wreszcie minęliśmy Statuę Wolności, odetchnąłem z ulgą.
W porcie przywitał mnie zadowolony z mego przyjazdu wujek. Współczuł mi trochę, gdy dowiedział się o moich perypetiach paszportowych. W listach nic specjalnie nie pisałem, bo jeden znajomy ostrzegł mnie, że listy idące do Stanów są skrupulatnie czytane przez ubeków, liczących na przechwycenie jakichś ważnych wiadomości szpiegowskich. Coś jak te asy polskiego wywiadu z popularnych książeczek z serii „Tygrysa”. Zresztą system ten cechował kompletny brak wyobraźni, ale jak mogło być inaczej, skoro oderwane od pługa burasy wykonywały zadania przerastające pojemność ich ptasich mózgów.
Nowy Jork znałem już trochę z amerykańskich filmów, jednak w rzeczywistości prezentował się dużo ciekawiej. Zatrzymaliśmy się u znajomych wujka na Brooklynie, gdzie panowała prawdziwa polska atmosfera. Kiedy doszliśmy do siebie po kilkudniowym bankiecie, ruszyliśmy zwiedzać Manhattan. Wujek co prawda był tutaj, ale bardzo dawno, i teraz podziwiał wszystko razem ze mną.
– San Francisco jest dużo piękniejsze i bardziej miniaturowe – powtarzał ciągle. Umierałem z ciekawości, aby znaleźć się wreszcie w samolocie. Po tygodniowym pobycie wreszcie ruszyliśmy na lotnisko. Lot samolotem był wspaniały. Podróżowaliśmy dwusilnikowym Boeingiem i czułem się jak w hollywoodzkim filmie. Samolot sunął w powietrzu jak po maśle, a nam ciągle serwowano jakieś żarcie lub drinki. Chociaż podróż trwała niecałe pięć godzin, wyświetlono nam film West Side Story, o którym słyszałem w Polsce. Nasza kinematografia nie mogła go zakupić, bo bardzo drogo kosztował. Tak przynajmniej pisano o tym w prasie. Jednak wydaje mi się, że powód był inny. Film opowiadał o historii miłości i wolności istnienia, co było trudne do wycięcia przez naszą cenzurę. Powiedziałem o tym wujkowi, ale nic nie kapował – po prostu za długo już żył w wolnym świecie.
Gdy w San Francisco podchodziliśmy do lądowania, ujrzałem wspaniałą panoramę miasta. Z tej wysokości wyglądało fenomenalnie, jakby ułożone z dużych klocków dla dzieci, na tle bezchmurnego nieba.
– A tam – pokazywał wujek – jest Golden Gate Bridge, który łączy dwa cyple zatoki. To jeden z największych wiszących mostów na świecie – dodał z dumą.
Z tej wysokości, widoczny gdzieś na horyzoncie, wydawał się jak zrobiony z zapałek. Nie wiem dlaczego, ale patrząc na to miasto, czułem, że zostanę tu na dłużej. W tej wspaniałej panoramie poczułem przyciągającą magię, której nie potrafiłem wtedy zdefiniować…
Nazajutrz obudziły mnie ciepłe promienie kalifornijskiego słońca. Ciągle nie mogłem uwierzyć, że jestem już na miejscu. Wnętrze pokoju, w którym spałem, urządzone było skromnie i wyczułem tu atmosferę prowincjonalnej Polski. Wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Na zewnątrz był zaniedbany ogródek ogrodzony niską siatką, przy którego boku rosło kilka palm i nieznanych mi egzotycznych krzewów. Chociaż mieliśmy listopad, lato było tu jeszcze w pełni. Bezchmurne, lazurowe niebo mówiło mi, że jestem gdzieś na dalekim południu. Pomyślałem o Warszawie, Polsce i sprawach, które raz na zawsze zostawiłem za sobą. Wspomnieniami wróciłem do dziewczyny, która zerwała ze mną tuż przed otrzymaniem paszportu do Stanów. Widać nie byłem dla niej dobrą partią, gdyż poleciała na prywaciarza. Jego ojciec miał wytwórnię pocztówek dźwiękowych koło kina Atlantic. Synek strasznie szpanował, rzucając szmalem na wszystkie strony. Biała beemka, eskapady do Zakopca, balangi w lepszych lokalach Warszawy, no i piękna kawalerka przy Puławskiej. Ja natomiast,