Leonardo da Vinci Zmartwychwstanie bogów. Dmitrij Mereżkowski

Leonardo da Vinci Zmartwychwstanie bogów - Dmitrij Mereżkowski


Скачать книгу
miejskim w San Gervasio. Wszyscy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Głos spiżu odzywał się w ciszy porannej jak skarga lub okrzyk oburzenia.

      – Chryste, zmiłuj się nade mną! – zawołał Grillo, chwytając się za głowę. – Widzicie ten tłum na gościńcu. Oni nas dostrzegli. Wymachują rękoma. Zaraz tu nadbiegną. Nasz proboszcz, ojciec Faustyn! Jestem zgubiony, zgubiony!

      W istocie z pagórka spuszczało się kilku jeźdźców. Nie były to jednak owieczki proboszcza, lecz osoby zaproszone, które przybywały, aby się przyjrzeć wykopaliskom.

      Beltraffio, pomimo zachwytu dla bogini, zwrócił uwagę na twarz jednego męża z orszaku. Nieznajomy zeskoczył z konia i oglądał posąg ciekawie, ale spokojnie.

      – Wiecie, co mi na myśl przychodzi – rzekł Cipriota po chwili namysłu – moja willa jest nieopodal; drzwi okute, wytrzymają najsilniejszy atak. Wenus będzie bezpieczna pod ich osłoną.

      – Prawda! – zawołał Grillo uszczęśliwiony. – No, bracia, dalejże, podnieście ją w górę!

      Wydobyto posąg szczęśliwie. Zaledwie robotnicy przestąpili próg domu, na szczycie wzgórza, za młynem zarysowała się groźna postać ojca Faustyna, z rękoma wzniesionymi ku niebu.

      Cały parter willi był niezamieszkany. Olbrzymia sala sklepiona służyła za skład narzędzi rolniczych. W rogu leżał stos słomy. Na tej skromnej, wiejskiej podściółce złożono grecką boginię.

      Tymczasem rozległy się okrzyki; szturmowano drzwi pięściami.

      – Otwierajcie! – wołał ojciec Faustyn. – Zaklinam was w imię Boga. Otwierajcie i pozwólcie nam zabrać bałwana, któregoście wygrzebali na starym cmentarzu.

      Cipriota Bonnacorsi postanowił użyć wojennego fortelu i głosem spokojnym, dobitnym zawołał:

      – Strzeżcie się! Wezwałem komendanta gwardii z Florencji. Za dwie godziny przybędzie tu oddział konnicy. Nikt nie przekroczy tego progu bezkarnie.

      – Wybijcie drzwi! – komenderował proboszcz. – Nie bójcie się! Bóg z nami! – Porwał siekierę z rąk starca o twarzy łagodnej i smutnej i uderzał z całej siły.

      Ale tłum nie poszedł za jego przykładem. Wielu już uciekało, w obawie przed gwardią miejską.

      – Każdy może kopać na swoim gruncie – mówili jedni.

      – Gwardia za pasem! – szeptali drudzy.

      Tymczasem Giovanni wpatrywał się wciąż w marmurowe kształty bogini.

      Przez okno wpadł promień słońca i z lubością rozgrzewał jej cudne ciało, tak długo pozbawione światła dziennego.

      I znowu Giovanni spojrzał na przybysza.

      Ukląkł on przy Wenerze, wyjął z kieszeni kompas, goniometr i z wyrazem ciekawości w oczach jasnych, chłodnych, mierzył części owego cudnego ciała.

      „Co on robi? Kto to taki?” – myślał Giovanni, patrząc na nieznajomego ze zdziwieniem.

      Zbiegowisko wieśniaków przed domem rozproszyło się.

      – Zdrajcy! – wołał proboszcz. – Boicie się policjantów, a nie boicie się Antychrysta. Więc to tak! Opuszczacie waszego pasterza. Bóg was ukarze. A ja przeklinam was i wasze dzieci, i wnuki, i wasze trzody, i cały wasz dobytek! Nie jestem już waszym proboszczem ani pasterzem dusz waszych.

      Wśród ciszy zalegającej salę Merula podszedł do nieznajomego i rzekł:

      – Szukacie proporcji. Dla was piękno płynie z matematycznych wymiarów, ja odczuwam je sercem.

      Tamten spojrzał na starca tak, jak gdyby słów nie słyszał. To rozszerzał, to zwężał kompas, kreśląc jakieś figury na papierze. Następnie przyłożył goniometr do cudnych ust Afrodyty. Obliczył stopnie i zapisał je w notatniku.

      – Panie – szepnął Giovanni na ucho starca – panie, jak się ten człowiek nazywa?

      – Jak to! Nie poznałeś go? – rzekł, odwracając się, Merula. – Toż to twój ukochany. To mistrz Leonardo da Vinci.

      Przedstawił Giovanniego malarzowi.

      VII

      Wracali do Florencji. Leonardo jechał noga za nogą. Beltraffio szedł pieszo. We wsiach i na gościńcach panowała cisza taka, jaka może zalegać jedynie o świcie na zaraniu wiosny.

      „Więc to on?” – myślał Giovanni, nie wierząc oczom, że oglądają wielkiego Leonarda we własnej osobie.

      Mistrz miał wówczas lat czterdzieści. Gdy milczał, jego małe przenikliwe źrenice, w oprawie złotych rzęs, nabierały ostrości i połysku stali; gdy przemówił, malowała się w nich dobroć. Miał długą jasną brodę, włosy kędzierzawe, rysy delikatne, drobne, pomimo wysokiego wzrostu, głos dźwięczny, jak u kobiety. Giovanni przyglądał się bacznie jego rękom i dziwił się, że są tak wypieszczone; ale dość było spojrzeć, jak powoduje wierzchowcem, aby przekonać się, że ta ręka, o długich palcach, jest silna.

      Zbliżali się do murów miasta, już widać było kopuły katedry i wierzę Palazzo Vecchio.

      „Teraz lub nigdy – myślał Beltraffio – muszę go poprosić, żeby mnie wziął do swojej pracowni”.

      Nagle przypomniały mu się słowa Antonia da Vinci.

      „Jeśli chcesz zgubić duszę, idź do niego. To niedowiarek i heretyk!”

      Serce ścisnęło mu się żalem, a jednocześnie chwytał go niepokój. Wjechali w mury Florencji.

      VIII

      Beltraffio podążył do katedry. Owego poranku miał w niej głosić kazanie brat Savonarola.

      Ostatnie dźwięki organów roztapiały się pod sklepieniami Santa Maria del Fiore. Z tłumu wychodził szmer tysiąca westchnień. Kobiety, dzieci i mężczyźni byli oddzieleni od siebie zasłoną. Pod gotyckimi ostrołukami świątyni panował mrok jak w lesie, a poniżej przez okna wpadały promienie słoneczne, złocąc żywe fale.

      Skończyła się już suma. Lud czekał na kaznodzieję. Wszystkie oczy były zwrócone ku drewnianej ambonie.

      Giovanni stał w tłumie i słuchał przyciszonej rozmowy swoich sąsiadów. Nagle ocean głów zakołysał się, po kościele przebiegł szmer.

      – Idzie! Idzie! Idzie! – podawano sobie z ust do ust.

      Giovanni ujrzał wstępującego na ambonę zakonnika w dominikańskim habicie. Przepasany był powrozem. Twarz miał żółtą, jak wosk, usta wydatne, mięsiste, nos krogulczy i niskie czoło. Lewą rękę opuścił na poręcz ambony, prawą podniósł.

      Milczał, wodząc po tłumie bystrym wzrokiem. Zaległa cisza tak wielka, że było słychać tętno serc.

      Oczy mnicha nabierały blasku, iskrzyły się jak rozpalone węgle. Kaznodzieja milczał, wyczekiwanie stało się torturą.

      Jeszcze chwila, a z tysiąca piersi padnie jeden okrzyk przerażenia.

      Nagle wśród grobowej ciszy zagrzmiał głos piorunujący:

      Ecco ego adduco aquas super terram! 4

      Dreszcz zgrozy przebiegł po słuchaczach. Zjeżyły im się włosy. Giovanni zbladł śmiertelnie, zdało mu się, że ziemia drży pod nim, że za chwilę runą sklepienia katedry. Opasły kotlarz, stojący obok niego, drżał jak liść i dzwonił zębami. Za nim mężczyzna wysoki, o twarzy bladej, wsunął głowę między ramiona, jak gdyby dostał po niej obuchem; twarz mu się zmarszczyła, przymknął oczy.

      Strach


Скачать книгу

<p>4</p>

(łac.) Oto spuszczam wodę na ziemię.