Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit Szczerek
jeden mówił: dam, niech se bidaki zjedzą loda, pewnie nie wiedzą, co to loda, a drugi mówił: nie dam, jeszcze mi podziękują, żem nie dał i nie przyuczał do żebractwa. Bo żebraniem do niczego nie dojdziesz, bo wędka, nie ryba, wędka, nie ryba.
Ale szybko któryś z chłopaczków wystrzelił ze starym numerem: „dyj pan, dyj pani, ja Polak, Polak, tata, mama Polaki, Ukraińcy łochy” – a polskie wycieczki jakby półpasiec ściął.
– To polskie dziecko, to polskie dziecko! – powiedziała huczącym, ale stłumionym ze wzruszenia głosem jakaś kobieta o piersi do przodu, o cycu i nosie wielkim i o ewidentnej tendencji do dominacji. Mówiła to w ten sposób, w jaki na hollywoodzkich filmach bohaterowie w opałach ogłaszają: „I’m an American citizen!”.
– To polskie dziecko! Powiedz, dziecko, gdzie twoja mama? – już wyjmowała z torby portmonetkę.
– Nie żyje, pobili, Ukraińcy, zabili – wyło „polskie dziecko”, orlę lwowskie, i już po chwili wszyscy młodzi żebracy zawodzili: „my Polaaaaci, my Polaaaci, Ukrajina nedobre, Polska dobre, Matka Boska, Matka Boska”, a cała wycieczka hojnie, łykając łzy wzruszenia i szlochając „to polskie dzieci, polskie dzieci”, okupowała to wzruszenie banknotami – a to dziesięcio-, a to czasem nawet dwudziestozłotowymi, bo pięćdziesiątkami to już nie.
– Spierdalaj – powiedział Hawran do dziecka, które wycierając brudny nos, podeszło do niego ze swoim „dyj pan, ja Polak”.
– Ty sam sperdalaj, pszek w rot trachanyj – powiedziało dziecko i przezornie umknęło, zerkając tylko, czy Hawranowi nie przychodzi do głowy kopnąć je w dupę.
A Cmentarz Łyczakowski był piękny. Popijałem środek na potencję z kwasem chlebowym i myślałem, że czegoś tak pięknego nie widziałem nigdzie na ziemi.
Każdy grobowiec był jak z gotyckiego horroru, i to wszystko – zanurzone w tej soczystej zieleni, w tej żółci upału, porozcinane pnącymi się do góry dróżkami – było ogrodem rozpiętym pomiędzy ziemią, snem a zaświatami.
Ryta polszczyzna, cała w zawijasach, w majuskule i minuskule posarmackiej, rozpieprzone grobowce, w których – jeśli zajrzeć – widać czaszki i piszczele, nagrobne pomniki biskupów w bogato zdobionych szatach, którym ktoś poutrącał głowy i dłonie. Jednemu z nich przycementowano do zdekapitowanego korpusu głowę lalki. Zwykłej lalki z otwieranymi oczami i z wszczepionymi w gumę głowy blond loczkami. Wyglądało to tak, że aż musiałem usiąść.
A potem były Orlęta. Polskie wycieczki szukały grobów najmłodszych chłopaczków: dwunastolatków, trzynastolatków, którzy zginęli wtedy, w dwudziestym, i robiły im zdjęcia komórkami. A ja patrzyłem na Archanioła Michała z konkurencyjnego, ukraińskiego cmentarza wojennego. Zbudowanego po to, by równoważył wymowę Orląt. Archanioł stał na wysokim cokole, dupą do Polaków, twarzą i piersią do miasta. Musiałem przyznać, że zgrabnie to załatwili.
– Poszedłbyś walczyć? – spytał nagle Hawran. – Wtedy?
Zerknąłem na niego, zdziwiony. Nie wiedziałem, czy pyta serio, czy nie, ale wolałem nie ryzykować.
– Pewnie tak – odpowiedziałem. – Dla towarzystwa. Jak ten Cygan, co to się dla towarzystwa dał powiesić.
Uśmiechnął się.
– A ty? – zapytałem.
– Ja też dla towarzystwa – powiedział. – Poza tym za stary jestem na orlę.
– A na orła brak ci charakteru.
– Ci też.
Gapiliśmy się przez chwilę na Polaków spacerujących pomiędzy białymi rzędami krzyży. Hawran roześmiał się nieszczerze i zrobił komórką zdjęcie faceta, który robił komórką zdjęcie swojej żonie, która robiła komórką zdjęcie białemu krzyżowi, pod którym leżało najmłodsze z orląt: Jaś, który miał 10 lat.
5
Biznes
Spotkałem tego kolesia jakoś zupełnie przypadkiem, gdzieś na obrzeżach Lwowa. W okolicach tego osiedla, na które wjeżdża się od polskiej strony. Bloczydła, chaszcze, rozwłóczone chodniki. Facet szedł cały na galowo – w garniturze, białej koszuli, pod krawatem. Wąsy, lat około czterdziestu. W eleganckich mokasynach przeskakiwał nad kałużami. W dłoni trzymał czerwono-białą reklamówkę z napisem „Marlboro”. Ta reklamówka, nie mogłem pozbyć się takiego wrażenia, była wyprasowana.
– Przepraszam – zwrócił się do mnie po rosyjsku. – Jestem tu nowy, dopiero co przyjechałem.
– Ja właściwie też – odpowiedziałem, bo dopiero co wysiadłem z marszrutki. – W czym mogę pomóc?
– Szukam kontrahentów biznesowych – odparł na to on.
– Mogę jedynie życzyć powodzenia – powiedziałem.
– A wy – facet poklepał mnie po plecach – byście nie optowali?
– Ja? – zdziwiłem się. – Bez przesady. Ja się nie znam, w ogóle nie wiem o co…
– W tej torbie – powiedział facet, podnosząc torbę z napisem „Marlboro” – mam plan. Biznesplan. Nic, tylko realizować. Przedsięwzięcie – salon gier. Wyobrażacie sobie? W dobie komputerów osobistych wszystkie te maszyny, flippery, no, wszystko – poszło na przemiał. Można bardzo tanio kupić. I, wyobraźcie sobie, jakby tak pójść w takie retro. Wynająć halę, ustawić maszyny. Przecież tu nie tylko chodzi o to, żeby zagrać, ale też o to, żeby pójść do ludzi, piwa popić. A my byśmy piwo sprzedawali, i w ogóle. Wszystko by było.
– Panie – wykrztusiłem – przecież ja pana nie znam. Dopiero co mnie pan na ulicy spotkał…
– A –zniecierpliwiony facet machnął ręką – idź pan na chuj. I rób tu, człowieku, kapitalizm. „Weź życie w swoje ręce”, mówili, chuj im na twarze.
I poszedł dalej. Kilkaset metrów dalej, widziałem, zaczepił kolejnego przechodnia. Opowiadał coś i dumnie prezentował siatkę z Marlboro.
6
Kwas
Udaj i Kusaj mieli swoje dojścia we Lwowie. Wiedzieli, gdzie kupić gandzię. Plan był taki: przyjeżdżamy na Ukrainę, zaopatrujemy się w staf, jaramy i kręcimy się bez specjalnego celu po kraju. W tamtym czasie więcej niespecjalnie było nam potrzeba. Dojedziemy na Krym – fajnie. Pojedziemy do Donbasu – też fajnie. Do Hulajpola – jeszcze fajniej. Wsjo rawno i powiewa.
Udaj i Kusaj sami byli osobnikami nieźle pojechanymi. Sam się dziwiłem, że z nimi pojechałem. Kolesie wciągali, co tylko miało kopa i żarli kwasy jak chipsy. Byli nierozłączni. Nie byli gejami, ale byli nierozłączni. Czasem tak jest. Wynajmowali razem mieszkanie i razem kwasili, jarali blanty kilogramami, a czasem, żeby postawić się do pionu, zdarzało się, że dociągali, co tam było białego.
Byli generalnie audiofilami. Studiowali inżynierię dźwięku czy coś takiego. W przyszłości chcieli otworzyć studio nagrań. Póki co dłubali coś tu i tam przy produkcji muzycznej. Z tego żyli, ale ich audiofilstwo polegało nie tylko na studiowaniu inżynierii i dłubaniu przy produkcji, ale też na przykład na tym, że wyciszali sobie całkowicie pokój, w którym stał sprzęt do grania, mierzyli w którym miejscu najlepiej słychać (za pomocą jakichś tajemniczych urządzeń), rysowali kredą iks na podłodze, a późnej siadali w tym iksie i słuchali, totalnie upaleni, jakiejś dziwnej muzyki. Ambientu, jungle, nie wiem, electro. Któregoś dnia przyszedłem do nich niezapowiedziany. Mieszkanie było otwarte, więc wszedłem. Wołałem, że „cześć”, ale nikt nie odpowiadał. Było słychać przytłumioną muzykę. Poszedłem do głównego pokoju i pchnąłem drzwi: siedzieli nieruchomo, jeden obok drugiego, na wielkim iksie pośrodku podłogi. Muzyka, której słuchali, była taka, że miałem