Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski. Станислав Лем
się znaleźć. Silne wrażenie zrobiła na mnie też pewna przejażdżka. Ogromna część Czarnohory była wtedy własnością barona Groedla. Prowadzono wyrąb lasu i pnie ostrugane ściągano kolejką wąskotorową. Kiedy ta kolejka wyjechała na górę, siadało się obok hamulcowego i zjeżdżało w dół stromymi serpentynami. Strasznie mi się to podobało. Krajobrazy w Karpatach były niezmiernie urokliwe, i tam powstały moje pierwsze wiersze – trudno sobie wyobrazić gorsze. „Nad górami zaś wynika szczyt Jawornika” albo historia o „wodospadziku‐wodogrzmociku” i temu podobne okropności, które potem starannie przed światem ukryłem.
Nawet kiedy jako szesnastolatek byłem w Delatynie na obozie przysposobienia wojskowego – opisuję ten obóz w Wysokim Zamku — i po osiemnastu chłopa spaliśmy w namiotach, też się właściwie z nikim bliżej nie zaprzyjaźniłem. Jako podoficer dyżurny, nosiłem kolegom na przemian smalec, masło lub marmeladę. Przedwojenna marmelada była pakowana w pudełka z cienkiej jakby dykty, jabłkowa, pyszna i bardzo twarda. Kiedy się przychodziło do sierżanta sztabowego, odkrawał najpierw gruby kawałek dla siebie; ja w ślad za nim odkrawałem sobie kawałek nieco cieńszy i pozostałą część dopiero przekazywałem dalej. Uważałem, że mi się to należy, skoro jestem podoficerem służbowym. Karabiny mieliśmy poaustriackie, lebele z 1890 zdaje się roku, zupełnie rozkalibrowane; strzelało się na manewrach ślepakami. Pamiętam, że raz zerwali nas o czwartej rano – to było w lipcu – i świat wydał mi się cudowny, obiecywałem sobie, że częściej postaram się go takim oglądać. Po powrocie do domu opowiedziałem o tym ojcu, a on na to: – Wiesz, nas też na manewrach zbudzono kiedyś o czwartej i też postanowiłem sobie, że często będę w przyszłości wstawał o tej cudownej porze – nigdy jednak tego postanowienia nie zrealizowałem…
– Ojciec pański służył w wojsku austriackim?
– Tak, podobnie jak ojciec mojej żony. Mój ojciec, jako lekarz, był oberarztem, a ojciec żony – kapitanem. Gdyby nie rodzina, która go fikcyjną depeszą z frontu włoskiego ściągnęła do domu, zginąłby niechybnie, bo okopy, gdzieś nad Piawą, w których jego oddział się znajdował, Włosi wkrótce zatopili. Straszne hekatomby się tam odbywały. Gdyby zaś poległ nad Piawą, ojcem przyszłej żony mojej nie mógłby zostać. Podobnie i ja wcale bym się nie narodził, gdyby nie pewien żydowski fryzjer w małym miasteczku na Ukrainie, który się akurat napatoczył, gdy ojca mojego czerwoni prowadzili pod bronią, żeby go jako oficera rozstrzelać. Fryzjer znał ojca ze Lwowa, a tutaj golił miejscowego komendanta, i ten jego prośby o zwolnienie ojca wysłuchał. Działo się to oczywiście już podczas rewolucji, gdy pękła obręcz otaczająca obóz jeńców austriackich w Turkiestanie, dokąd ojca zawieziono po upadku twierdzy Przemyśl w 1915 roku.
Co zabawne, a zarazem trochę makabryczne: doktor Wolfgang Kraus, który na początku lat osiemdziesiątych zaprosił mnie z żoną do Wiednia, opowiadał nam, że on z kolei mógł przyjść na świat dzięki temu, że jego ojciec, austriacki oficer, w rosyjskiej niewoli zatrudniony przy wyrębie drzewa na Syberii, nabawił się podczas tej pracy nagniotków. Gdy czerwonoarmiści zatrzymali pociąg, którym z Syberii wracał, kazali pokazać wszystkim dłonie. Kto miał białe rączki – tego rozstrzeliwano, kto miał na dłoniach modzele – ocalał. Dziwaczna to równoległość losów.
Ojciec opowiadał też, że za honorową postawę Rosjanie pozwolili im iść do niewoli z szablami u boku; na pierwszej stacji za Przemyślem już im jednak ten przywilej odebrano. W obozie w Turkiestanie przyczepił się do ojca piesek, który otrzymał imię Sralik – oficerowie spali we wspólnej sali i pies robił kupki pod wszystkimi łóżkami, z wyjątkiem łóżka mego ojca. Kiedy ojciec wrócił do Lwowa, cesarstwo austro–węgierskie jeszcze istniało, i dostał Goldenes Verdienstkreuz am Bande der Tapferkeitsmedaille, czyli Złoty Krzyż Zasługi na Wstędze Medalu za Odwagę. Jako małe dziecko chętnie się nim bawiłem – pozwalano mi na to.
Po powrocie ojciec został asystentem profesora Jurasza, jednego z twórców polskiej otolaryngologii, na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Mam tu gdzieś świadectwo, szalenie pozytywne, jakie Jurasz mu wystawił.
– Ojciec studiował także we Lwowie?
– Tak, i studiował medycynę lat dziesięć. Zajmowały go bowiem inne sprawy: pisał i drukował wiersze i prozę. Pamiętam z dzieciństwa szufladę pełną wycinków z gazet z jego utworami – wcale się tym wtedy nie interesowałem. Po piątym czy szóstym roku studiów dziadek zawezwał go i powiedział: – Skoro już zacząłeś studia, trzeba je skończyć, potem możesz robić, co chcesz. Ojciec posłuchał, a kiedy już dostał się w tryby maszynerii szpitalno‐klinicznej, nie próbował się z niej uwolnić, był zresztą lekarzem szalenie sumiennym. Panowała wtedy moda na tak zwane konsylia: do trudnych przypadków brało się co najmniej dwóch specjalistów. Ojca zawezwano do jakiegoś dziecka wraz z doktorem Mincerem, pediatrą, który i do mnie przychodził. Kiedy już po wyjściu stali na klatce schodowej, ojciec zaczął dalej mówić o tym przypadku, a tamten na to: – Panie kolego, z chwilą kiedy zamykają się drzwi od mieszkania pacjenta, sprawa przestaje dla mnie istnieć, w przeciwnym razie dawno zachorowałbym na nerwy. Ojciec natomiast – pamiętam to dobrze – wstawał w środku nocy i dzwonił na klinikę (telefon mieliśmy 53 14, nie było ich wtedy wiele we Lwowie), żeby się dowiedzieć, jak się ma operowany, u którego przeprowadzono mastoidektomię, czyli doszczętne wydłutowanie tak zwanego wyrostka sutkowego przy muszli usznej.
Był znanym i dobrym specjalistą. Na półkach stała olbrzymia, kilkunastotomowa bateria poświęcona otolaryngologii. Z cicha gardziłem mało czcigodną dziedziną, jaką mi się wydawały choroby nosa, uszu i gardła – czymże są wobec reszty ciała! Zachwycały mnie natomiast w atlasach anatomicznych kolorowe obrazy mózgu – poszczególne zwoje pomalowane były na różowo czy zielono, układały się niemal w tęczę. Bardzo się potem rozczarowałem, gdy w prosektorium zobaczyłem, że mózg wcale nie jest różowy ani zielony.
Ojciec był przy tym nerwowcem, może dlatego, że tyle pracował – bo i w klinice, i w kasie chorych, i praktykę miał w domu. Opowiadano, że gdy doktor Lem na trzecim piętrze krzyczy, wyrzucając pacjenta za drzwi, słychać nawet na dole. Miał rozmaite fobie: nie wolno było u nas palić węglem, tylko drzewem, bo tlenkiem węgla można się śmiertelnie zatruć. Nie życzył sobie, bym jeździł na rowerze, bo to niezdrowo. Niechętnie używało się aut; wynajmowaliśmy dorożkę. Do dziś nie mogę odżałować, że kiedy w gimnazjum urządzono wycieczkę do Paryża, ojciec mnie na nią nie puścił, uznając tak daleką podróż za straszliwie ryzykowną. Przed wojną nie byłem zresztą w żadnym większym mieście poza Lwowem – ani w Warszawie, ani w Krakowie. Może dlatego tak jestem do Lwowa przywiązany.
Ojciec sam także Lwowa nie opuszczał. Pamiętam, że jeden jedyny raz pojechał do Truskawca na kurację, ponieważ rozpoznano u niego kamień nerkowy – i przez cały czas pobytu w sanatorium rżnął w karcięta. Bardzo zresztą chętnie ze znajomymi i wujkiem w karty grywał. Matka niezbyt była zadowolona, bo kiedy wujek przegrywał, nigdy przegranej nie płacił, tylko szła ona „na kredę”. Wszystko to jednak rozgrywało się ponad moją głową, sprawy rodzinne mało mnie interesowały i pamiętam z nich tylko strzępy.
– Pańscy rodzice poznali się po pierwszej wojnie światowej czy przed nią?
– To zabawna opowieść, którą usłyszałem późno. Rodzice zaręczyli się przed wojną; ojciec urodził się w 1879, matka w 1892. Kiedy ojciec trafił do niewoli, matka moja tak była niezadowolona z jego przedłużającego się pobytu w rosyjskim obozie jenieckim, że pojechała do Wiednia, do Katarzyny Schratt, przyjaciółki cesarza Franciszka Józefa, prosić, by cesarz ponad frontami