Trylogia. Генрик Сенкевич

Trylogia - Генрик Сенкевич


Скачать книгу
– zakończył wojewoda.

      To rzekłszy udał się do alkierza, przy którego drzwiach czekał już pachołek, a za nim rozeszli się i inni. Łowczy Krzetowski prowadził Skrzetuskiego do swej kwatery, która była o kilka domów dalej. Pachołek z latarką szedł przed nimi.

      – Jakaż to noc ciemna i zawieja coraz większa – mówił łowczy. – Ej, panie Janie! cośmy za chwile dziś przeżyli… myślałem, że sąd ostateczny blisko. Czerń prawie nam nóż na gardle trzymała. Bryszowskiemu ręce ustawały. Jużeśmy się żegnać zaczynali.

      – Byłem między czernią – odrzekł Skrzetuski. – Jutro na wieczór czekają nowej watahy zbójców, której dali znać o was. Jutro trzeba koniecznie stąd wyruszyć. Wszakże do Kijowa jedziecie?

      – Zależy to od responsu Chmielnickiego, do którego kniaź Czetwertyński pojechał. Oto moja stancja… wejdź proszę, panie Janie, kazałem wina zagrzać, to się posilimy przede snem.

      Weszli do izby, w której na kominie palił się potężny ogień. Dymiące wino stało już na stole. Skrzetuski schwycił z chciwością za szklanicę.

      – Od wczoraj nie miałem nic w gębie – rzekł.

      – Wymizerowanyś strasznie. Widać i boleść, i trudy cię stoczyły. Ale mów mi jeno o sobie, boć ja przecie wiem o twojej sprawie… To ty kniaziówny tam między nimi szukać zamyślasz?

      – Albo jej, albo śmierci – odparł rycerz.

      – Łatwiej śmierć znajdziesz: skądże wiesz, że kniaziówna tam może być? – pytał dalej łowczy.

      – Bom jej gdzie indziej już szukał.

      – Gdzie tak?

      – Wedle Dniestru aż do Jahorlika. Jeździłem z kupcami ormiańskimi, bo były wskazówki, że tam ukryta; byłem wszędzie, a teraz do Kijowa jadę, gdyż tam ją miał Bohun odwieźć.

      Zaledwie porucznik wymówił nazwisko Bohuna, gdy łowczy porwał się za głowę.

      – Na Boga! – wykrzyknął – toż ja ci najważniejszej rzeczy nie mówię. Słyszałem, że Bohun zabit.

      Skrzetuski pobladł.

      – Jak to? – rzekł. – Kto to powiadał?

      – Ów szlachcic, który to raz już kniaziównę ocalił, co to pod Konstantynowem tyle dokazywał, ten mnie mówił. Spotkałem go, gdy do Zamościa jechał. Minęliśmy się w drodze. Ledwiem go spytał: „Co słychać?” – odpowiedział mi, że Bohun zabit. Pytam: „A kto go zabił?” – odpowie: „Ja!” – Na tymeśmy się rozjechali.

      Płomień, który rozpalił się w twarzy Skrzetuskiego, zgasł nagle.

      – Ten szlachcic – rzekł – rad klimkiem rzuci. Jemu nie można wierzyć. Nie! nie! Nie byłby on w stanie zabić Bohuna.

      – A tyżeś się nie widział z nim, panie Janie? Bo i to sobie przypominam, że mówił mi, iż do ciebie, do Zamościa jedzie.

      – W Zamościu nie doczekałem się go. Musi on być teraz w Zbarażu, ale mnie pilno było komisję dogonić, wiecem z Kamieńca nie na Zbaraż wracał i nie widziałem go wcale. Bóg jeden raczy wiedzieć, czy i to prawda, co on mnie w swoim czasie o niej powiadał, co jakoby podsłuchał w niewoli u Bohuna będąc, że za Jampolem ją ukrył, a potem miał ją do Kijowa na ślub wieźć. Może i to nieprawda, jako i wszystko, co Zagłoba mówił.

      – Po cóż tedy do Kijowa jedziesz?

      Skrzetuski zamilkł – przez chwilę słychać było tylko świst i wycie wiatru.

      – Bo… – rzekł łowczy przykładając palec do czoła – bo jeśli Bohun nie zabit, to możesz snadnie wpaść mu w ręce.

      – Po to ja i jadę, by jego znaleźć – odparł głucho Skrzetuski.

      – Jak to?

      – Niechże będzie sąd boży między nami.

      – Aleć on do walki z tobą nie stanie, jeno po prostu weźmie cię w łyka i żywota zbawi lub Tatarom zaprzeda.

      – Z komisarzami jestem, w ich asystencji.

      – Daj Bóg, abyśmy własne gardła wynieśli, a cóż mówić o asystencji!

      – Komu życie ciężkie, ziemia będzie lekka.

      – Bójże się Boga, Janie!… tu nie o śmierć wreszcie chodzi, bo ta nikogo nie minie, ale oni cię mogą na galery tureckie zaprzedać.

      – Zali myślisz, panie łowczy, że mi będzie gorzej, niż jest?

      – Widzę, żeś desperat, w miłosierdzie boże nie ufasz.

      – Mylisz się, panie łowczy! Mówię, że mi źle na świecie, bo tak jest, ale z wolą bożą dawno się pogodziłem. Nie proszę, nie jęczę, nie przeklinam, łbem o ścianę nie tłukę, chcę jeno spełnić, co do mnie należy, póki mi sił i życia staje.

      – Ale cię boleść jako trucizna trawi.

      – Bóg dał po to boleść, by trawiła, a lek ześle, kiedy sam zechce.

      – Nie mam co rzec na takowy argument – rzekł łowczy. – W Bogu jedyny ratunek, w Bogu nadzieja dla nas i dla całej Rzeczypospolitej. Pojechał król do Częstochowy, może też u Najświętszej Panny co wskóra, inaczej zginiemy wszyscy.

      Nastała cisza; zza okien tylko dochodziło przeciągłe „werdo” dragońskie.

      – Tak, tak – mówił po chwili łowczy. – Wszyscy my więcej do umarłych niż do żywych należymy. Zapomnieli już ludzie śmiać się w tej Rzeczypospolitej, jeno jęczą jako ten wicher w kominie. Wierzyłem i ja, że nastaną lepsze czasy, pókim tu wraz z inny mi nie przyjechał, ale widzę teraz, że płonna to była nadzieja. Ruina, wojna, głód, mordy i nic więcej… nic więcej.

      Skrzetuski milczał; płomień ogniska palącego sięw kominie oświecał twarz jego wychudłą i surową.

      Wreszcie podniósł głowę i rzekł poważnym głosem:

      – Doczesność to wszystko, która upływa, przemija – i nic się po niej nie zostaje.

      – Mówisz jak mnich – rzekł pan łowczy.

      Skrzetuski nie odpowiedział; wicher tylko jęczał coraz żałośniej w kominie.

      Rozdział XVII

      Nazajutrz rano opuścili komisarze, a z nimi i pan Skrzetuski, Nowosiółki, ale była to podróż opłakana, w której na każdym postoju, w każdym miasteczku groziła im śmierć, a wszędy spotykały gorsze od śmierci zniewagi, w tym właśnie gorsze, że komisarze wieźli w osobach swych powagę i majestat Rzeczypospolitej. Pan Kisiel rozchorzał tak, iż na wszystkich noclegach wnoszono go na saniach do domów i piekarni. Podkomorzy lwowski łzami się zalewał nad hańbą swoją i ojczyzny; kapitan Bryszowski również rozchorzał od bezsenności i pracy, więc miejsce jego zajął pan Skrzetuski i prowadził dalej ów nieszczęsny orszak wśród nacisku tłumów, obelg, gróźb, szarpaniny i bitew.

      W Białogrodzie znów zdawało się komisarzom, że ostatnia ich godzina nadeszła. Pospólstwo pobiło chorego Bryszowskiego, zamordowało pana Gniazdowskiego – i tylko przybycie metropolity na rozmowę z wojewodą wstrzymało rzeź już przygotowaną. Do Kijowa nie chciano wcale wpuścić komisarzy. Książę Czetwertyński wrócił 11 lutego od Chmielnickiego bez żadnej odpowiedzi. Komisarze nie wiedzieli, co dalej czynić, gdzie się obrócić. Powrót zagrodziły im ogromne watahy czekające tylko na zerwanie układów, aby wymordować poselstwo. Tłuszcza rozzuchwalała się coraz bardziej. Chwytano za lejce koni dragońskich i tamowano drogę; rzucano kamienie, kawały lodu i zmarznięte grudy śniegu do sań wojewody. W Gwozdowej Skrzetuski i Doniec musieli stoczyć krwawą bitwę, w której rozpędzili


Скачать книгу