Listy z podróży do Ameryki. Генрик Сенкевич
wybiorę… wybiorę… Tak jest! jadę, panie.
– A to pan jedź teraz ze mną: będzie nam obudwom raźniej.
– A która teraz godzina?
– Samo południe.
– O drugiej jadam obiad, mam więc dwie godziny czasu do namysłu. Przyjdź pan na obiad, będę zdecydowany.
– Dobrze. Żegnam pana!
– Kłaniam się panu serdecznie. Pani dobrodzice moje uszanowanie!
Zostałem sam.
Godzina pierwsza po południu uderzyła na naszym zakatarzonym zegarze, a ja, siedząc na tym samym miejscu, rozmyślałem jeszcze: jechać czy nie jechać? – jak Hamlet nad swoim:
"być czy nie być". Ale jeżeli nie pojadę, cóż będę robił? Będę pisywał po nocach?… Ależ i w Ameryce mogę pisywać także. Co więcej, doktor zalecił mi, żebym nie pisywał po nocach; a ponieważ w Ameryce właśnie wtedy wypada noc, kiedy u nas dzień, zatem pisywać w Ameryce w nocy jest to pisywać w Europie we dnie, czyli: jechać do Ameryki jest to wypełniać polecenie swego doktora.
Dalej: jeśli pojadę, nie będę robił korekty własnych utworów, czyli nie będę ich czytywał…
To także coś znaczy.
Na koniec: co mi tu pozostaje w Warszawie? Ożenić się? "Ach! na piramidzie raz odebrałem list, że za mąż idzie!" A przy tym ów un petit cri zranionego gołębia, który wydaje hrabianka Pipi na widok mego nazwiska, odebrał mi wszelką nadzieję. Zresztą aplikowałem ja, biedny człowiek, o urząd i rangę męża dość długo; lecz cóż? Ofiarowywano mi czasem małe gratyfikacje, na nastały jednak etat nigdy przejść nie mogłem. Nie! to nie dla mnie, zwłaszcza po owym ostatnim przeklętym odcinku, po którym na samo wspomnienie o mnie wszystkie matki z bractwa przejmuje całkiem pozaświatowy dreszcz zgrozy jak na wspomnienie węża, który namówił Ewę, żeby ściągnęła rękę, urwała jabłko i sama jadła, i dała mężowi swemu. Mój Boże! czyż ja kiedykolwiek w życiu namawiałem jaką Ewę, aby urwała jabłko i sama jadła, a zwłaszcza aby dała mężowi swemu! Ale stało się. Czynów dokonanych, z progu przeszłości, jak mówi Deotyma, sam Bóg nie odwoła. Stało się. Nie ożenię się nigdy. Ergo, cóż mi więcej pozostaje?
Majątek? nie zrobię go nigdy. Długi? narobiłem ich już. To ostatnie wspomnienie zdecydowało mnie. Eh! co tam! jadę do Ameryki.
W każdym razie, przecie nie wyjeżdżam na zawsze. Zobaczę morza, stepy, miasta, kraje, nowych ludzi, czerwonoskórych Indian, stada dzikich bawołów, niedźwiedzie, jaguary, amerykańskie humbugi, a przy tym może jaka miss jasnowłosa… Wbrew opinii ogólnej zawsze utrzymywałem, że jestem przystojny.
O godzinie drugiej poszedłem na obiad. Nowy mój znajomy czekał już mnie.
– No, i cóżeś pan postanowił?
– Postanowiłem zjeść obiad.
– A potem?
– Potem udać się do gospodarza domu, aby wydał świadectwo paszportowe, że przeciw memu wyjazdowi nie zachodzą żadne przeszkody; następnie podać się o paszport, uzyskać zaświadczenie, że całe życie byłem spokojnym safandułą, który płaciłby najregularniej podatki, gdyby posiadał jaką nieruchomość, i który prócz pewnych, dość zresztą hałaśliwych, zajść z gospodarzem domu, nie miał żadnych innych, że choćby jeszcze i dlatego, że jest nieżonaty.
– I czy pan uzyszcze paszport na czas?
– Pewno nie. W takim razie czekaj pan na mnie.
– Dobrze, ale w Bremie.
Po tej rozmowie, tegoż samego dnia jeszcze począłem robić starania o paszport. Człowiek, który wyjeżdża do Ameryki, jest jeszcze u nas rzadkością. Wyobrażam sobie nawet, że po powrocie, w powiecie łukowskim, z którym łączą mnie liczne stosunki, przynajmniej przez miesiąc będą mnie uważać za rodzaj powiatowego Ferdynanda Korteza. Mój dziad nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, raz jeden tylko za dni swych był w Puławach, a raz w Królewcu, i miał o czym opowiadać przez całe życie. Dziś minęły te piękne dni Aranjuezu; ale Ameryka ma jeszcze swój urok, dlatego po biurach patrzono na mnie jak na jakiś osobliwszy okaz zoologiczny; miejscami zaś zadawano mi nawet pytania świadczące, że geografia należy u nas do nauk najbardziej rozpowszechnionych.
– To, panie, przez morze się jedzie do Ameryki?
– Zdaje mi się; wiem, że kolej jeszcze nie skończona.
Dzięki Ameryce i dzięki szczególniejszemu interesowi, jaki ta część świata budzi w naszych władzach municypalnych, uzyskałem paszport dość prędko. Pozostawało go tylko zawizować u konsula.
– Nie potrzeba – mówił mi jeden z moich przyjaciół.
Ale ja nie zaniechałem zamiaru. Jak to, jaż bym miał pozbawiać przyjemności konsulat zawizowania może pierwszego i ostatniego paszportu? miałbym mu stawać na przeszkodzie w wypełnieniu jedynej może czynności urzędowej? Wiedziałem wprawdzie, że za wizę trzeba płacić, ale wiedziałem również, że gdybym się bardzo uparł, to jeszcze konsulat byłby mi dopłacił za rzadką sposobność, jakiej mu dostarczyłem.
Udałem się tedy do konsula, którego szczęśliwie zastałem w biurze.
– Mego sekretarza nie ma – rzekł mi – zechciej pan potrudzić się po trzeciej. Schowałem paszport do kieszeni.
– Nie mogę – odpowiedziałem. – Wyjeżdżam o drugiej; muszę się tedy obejść bez wizy.
Mój interlokutor zbladł.
Pierwsza wiza dla konsula – to tak, jak pierwsza długa suknia dla podlotka, jak pierwszy meszek nad ustami dla młodzieńca, jak pierwszy drukowany artykuł dla literackiego embriona, jak pierwsze szlify dla podoficera, jak pierwszy pocałunek i pierwsze "kocham ciebie" dla pensjonarki.
A tu sposobność owej pierwszej wizy była i mogła przeminąć, może na zawsze!
– Panie – rzekł mi więc konsul – nie będę czekał na sekretarza, niech go tam diabli wezmą; dawaj pan paszport, zawizuję sam, byle prędzej.
Dałem więc paszport.
Interlokutor mój wyciągnął z biurka ogromną szufladę i wydobył z niej takie mnóstwo pieczęci, puszek z farbą, opłatków, laków, że wystarczyłoby tego dla zawizowania wszystkich paszportów z całych Stanów Zjednoczonych.
Ale każdy debiut ma swoje strony rozkoszne, ma jednak i przykre. Nieraz, gdy dwóch chłopców bawi się w woźnicę i w konia, woźnica nie umie powozić, koń musi go uczyć. Po niejakiej chwili konsul począł się namyślać i drapać w głowę.
– Panu o prostą wizę chodzi? – spytał.
– Tak, byle w dobrym gatunku.
– Hm!… Diabli nadali tyle tych pieczęci.
– Palnij pan pierwszą lepszą.
– Ale to trzeba na końcu paszportu?
– Najlepiej trzymać się środka. W Stanach Zjednoczonych są tylko dwie partie: demokratyczna i republikańska, a nie ma trzeciej, dlatego jest źle.
– A tak! tak!
– A pan do jakiej partii należy? – spytałem znienacka.
– Ja?… tego… jakże się nazywa?… Mam przecie gdzieś zapisane, ale na pamięć…
– A cóż, wiza skończona?
– Zaraz, zaraz. Diab… nadali te pieczęcie! E! wie pan co? kropniemy największą, zawsze to nie zawadzi.
– Kropnijmy największą.
Konsul wydobył z szuflady coś na kształt tarana do zabijania palów w Wiśle.
– A