Listy z podróży do Ameryki. Генрик Сенкевич
lepszą i jaśniejszą stronę krajowego medalu. Mają wiele spokoju i pogody duszy, która odbija się w ich twarzach. Za to jeśli znajduje się która brzydka, to już tak brzydka, że na widok jej można zdziczeć.
Podczas gdy przewodnik nasz czynił powyższe obyczajowe spostrzeżenia, zbliżyliśmy się do naszego hotelu. Tuż przed jego bramą dwóch dżentelmenów, jeden przekupień pomarańcz, drugi woźnica, biło się na kułaki. Jest to widok nader pospolity na ulicach Londynu. Bijących otaczała gromadka ludzi. Niektórzy z widzów trzymali ich surduty i dodawali im zachęty; stojący za kołem widzów policjant wspinał się na palce, patrząc przez głowy, czy obywatele rozpłaszczają sobie nosy legalnie; zresztą nie mieszał się do niczego. Walki podobne mają swój regulamin, nad którym czuwają wszyscy obecni. Każdemu z walczących chodzi o to, aby pięścią uderzyć w oko przeciwnika i podbić takowe, a następnie podbić i drugie. Ciosy w nos i w usta są również i dozwolone, i cenione. Jeżeli jednak jeden z walczących zawołał: "Enough!" (enof – dosyć), uznaje się tym samym za zwyciężonego; zwycięzca zaś odpowiada: "All right!" i natychmiast przestaje bić ofiarę. Gdy tego nie uczyni, wszyscy rzucają się na niego i tłuką co wlezie, policeman zaś kładzie laskę na jego ramieniu.
Zwykle jednak po "enough" następuje natychmiast "all right", po czym przeciwnicy rozchodzą się bez gniewu, widzowie zaś winszują najpiękniejszych ciosów tak temu, który je zadał, jak i temu, który je otrzymał. Zwłaszcza złamanie szczęki lub przetrącenie nosa wywołuje liczne powinszowania. Jeżeli przeciwnicy są równej siły i zręczności, a walka się przedłuża, wówczas w kole widzów powstają zakłady i cała scena przybiera nadzwyczaj interesujący, oczywiście tylko dla Anglików, charakter. Najczęściej w takich walkach zwycięzcami są Irlandczycy, którzy w ten sposób wynagradzają sobie krzywdy polityczne. W hotelu zapakowaliśmy rzeczy, czekała nas bowiem nocą podróż do Liverpoolu; po czym zapłaciwszy rachunek i przekonawszy się, że niepotrzebnie dla oszczędności jadaliśmy nie w hotelu, ale na mieście, w hotelu bowiem płaci się za wszystko razem, wyszliśmy znowu na ulicę. Nie pamiętam, na której już z ulic uwagę moją zwrócił żółto pomalowany dom, otoczony ogrodem, z zielonymi żaluzjami w oknach. Pamiętam, że była to jakaś ustronna ulica; na chodnikach było pusto; w ogrodzie świegotały wróble, z domu dochodziły łagodne śpiewy kobiece, nad domem zaś i ogrodem unosił się dziwny spokój.
– Co to za dom? – spytałem. – To przytułek dla zbłąkanych dziewcząt, pragnących wrócić na drogę cnoty. – Ach! instytucja anielska, instytucja tego rodzaju, że nawet temu, kto zwątpił o ludzkości, przychodzi w nią uwierzyć na powrót. W dziewczętach już upadłych budzi się czasem sumienie; czasem tęsknota za życiem czystym, za pracą, za obowiązkiem, za owymi chwilami, w których jako dzieci czyste i niepokalane marzyły o innej, dalekiej od sromoty przyszłości. Tęsknota ta tak opanowywa dziewczynę, że pragnęłaby zerwać z hańbą, ze wstydem, z występkiem. Oto noc jasna i księżycowa na niebie. Dziewczyna staje w oknie, wpatruje się w niebo gwiaździste: wszędy spokój, cisza; dobry Bóg zdaje się uśmiechać do niej; w ciemnych błękitach widzi niby jakąś rękę wzywającą ją do siebie; słyszy głos: "Wróć, biedne dziecię, do mnie, pod skrzydła pokoju i życia pełnego ciszy!" Więc oczy dziewczyny brzękną łzami, kolana drżą pod nią; wreszcie pada na nie i poczyna się modlić. Postanowiła się poprawić – i czy się poprawi, myślicie? Oto pójdzie jakby pod stromą górę, której grunt jest ruchomy: zakrwawi ręce i nogi drapiąc się pod nią, ale co wejdzie kilka kroków, ziemia usuwa się jej spod nóg i dziewczyna spada jeszcze głębiej; próbuje znowu i stacza się jeszcze głębiej, aż wreszcie zostaje na dnie z poczuciem własnej bezsilności i rozpaczy w duszy. Czasem znów zdarza się, że dziewczyna jeszcze cnotliwa opiera się i woła ratunku, żeby nie wpaść w otchłań występku, ale głód ciągnie ją za jedną rękę, chłód za drugą, przemoc socjalna popycha ją z tyłu, i czy sądzicie, że dziewczyna oprze się tej piekielnej trójcy? Co z sobą zrobi? gdzie się podzieje? gdzie dla niej ucieczka i obrona? Nigdzie, z wyjątkiem Anglii. "Chwała na wysokościach Panu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!" – mówi Psalmista. O! chwała dobrej woli: dziewczyna uratowana, bo oto ustroń spokojna, ogród zielony i "Żółty dom". Wśród ciemnej, zimnej i dżdżystej nocy wychudzona ręka targa gorączkowo za dzwonek w bramie "Żółtego domu". Zza bramy nie odpowiada groźne warczenie psa ani gniewliwe: "Kto tam?" stróża nocnego. Drzwi otwierają się cicho, widać ciemny korytarz, jakaś ciepła, łagodna dłoń bierze zziębniętą rękę nieszczęśliwej i prowadzi ją za sobą. Nikt jej się nie pyta: co za jedna? skąd przyszła? jaka jej dola poprzednia? jakie występki? Po chwili znajduje się w małym, schludnym pokoiku. Czyste, biało zasłane łóżko, na stole dymi ciepły posiłek, pali się lampa, leży Biblia, nad łóżkiem zaś głowa Chrystusa w jasnej glorii patrzy na nią słodko, łagodnie, zachęcająco.
Dziewczyna rzuca się na jadło. Jej się przede wszystkim chciało jeść; potem chodzi niespokojnie po pokoiku. Nie umie zebrać myśli; nie wie, co się z nią stało: boi się, czy nie dostała pomieszania zmysłów.
Tymczasem z wolna otwierają się drzwi: wchodzi jakiś dżentelmen, staruszek o twarzy dobrotliwej, ojcowskiej, wzbudzającej ufność. Staruszek wchodzi ot tak, jakby przyszedł do znajomej, i mówi:
– Dobry wieczór, moje dziecię! Ja jestem doktor: czyś nie chora?
Nieufny i niespokojny wzrok jest całą odpowiedzią.
– Czas mamy szkaradny… co? Łatwo się przeziębić. Pokaż puls, dziecko. No, dobrze, doskonale.
Jeżeli pozwolisz, przyjdę cię odwiedzić jutro. O! brzydki czas. A teraz połóż się.
Dobranoc, dziecko!
To mówiąc staruszek głaszcze dziewczynę po głowie i zabiera się do wyjścia, ale w progu odwraca się i mówi:
– Ale… wszakże ci na imię Fanny?
– Jenny.
– A tak! tak! Jenny. Otóż, Jenny, idź już spać, ale… pomódl się; zmów pacierz, Jenny. Dobranoc!
To mówiąc zamyka drzwi. Jenny pozostaje sama. Jeszcze chwila osłupienia; potem wybucha płaczem i biegnie rzucić się na kolana przed obrazem Chrystusa. Ale nie… Ona nie może klęknąć przed tym obrazem w jaskrawej sukni, z uczernionymi brwiami, ze sztucznymi rumieńcami na twarzy i wszystkimi oznakami hańby. A oto obok łóżka leży na krześle skromna sukienka i cały ubiór. Jenny więc zrzuca te strzępy, które ją teraz palą i pieką, a potem modli się długo, długo.
Nazajutrz dzień już to nie owa Jenny. W skromnej sukni, z gładko przyczesanymi włosami, nie poznaje sama siebie. Wołają ją na śniadanie; znajduje towarzyszki: nikt się jej o nic nie pyta, ale przyjmują ją jak siostrę. Prócz towarzyszek zastaje inne kobiety: pewno wielkie damy; ale może i nie, bo nie dumne, jakieś dobre, anielskie istoty, których przeszłość jak śnieg niepokalana. Kto są te damy?
– Aniołowie.
Ale i te skrzydlate istoty traktują ją jakby siostrę, jakby nigdy nie zgrzeszyła, jak sobie równą.
– Dzień dobry, Jenny… Dobry wieczór, Jenny – mówią jej łagodne głosy.
Co więcej, te niepokalane istoty służą jej, bawią się z nią, rozmawiają, przyjaźnią się z nią, najniższą, najnędzniejszą i najbardziej upadłą ze wszystkich istot na świecie. Żadnej wymówki, żadnej wzmianki o przeszłości. Są chwile, w których samej Jenny wydaje się, że jest lepszą; wraca jej ufność, spokój: doprawdy, jej się chwilami wydaje, że jest taką, jak dawniej, za lat dziecinnych.
Bo też ona już i jest taką, jak za lat dziecinnych.
Modlitwa, praca ręczna, nauka, przeplatane rozrywkami: oto w jaki sposób schodzi czas mieszkankom "Żółtego domu". Nie każą tu im pokutować za przeszłość, ale każą o niej zapomnieć. Otaczają je atmosferą czystą: pracy, pogody, spokoju i niewinności, a atmosfera ta obejmuje je i przesiąka w najbardziej zepsute serca. Potem uczą, dają umiejętność zarobku;