Bierki. Marcin Szczygielski
odzywam się piskliwie, stoję jak sparaliżowany.
– No – mruczy cicho Kucharczyk. – I co my tu mamy?
Opiera palce na moim kutasie i przyciska go lekko – raz, drugi, trzeci – a potem przesuwa po moim podbrzuszu całą stopę. Mój brzuch zaciska się w nagłym spazmie, podbrzusze pulsuje. Niemal natychmiast zginam się wpół. Pojękuję cieniutko, idiotycznie, biodra w niekontrolowanym ruchu frykcyjnym wysuwają mi się do przodu, cofają, wysuwają i spuszczam się w nogawkę. Moje jaja kurczą się rytmicznie i wyrzucają porcje nasienia – raz, drugi, trzeci. Jęczę znowu i czuję szybko powiększającą się plamę wilgoci na udzie. Profesor Kucharczyk przyciska mnie jeszcze raz stopą i opuszcza nogę. Chwieję się, oddychając głośno, zaciskam powieki i czuję, jak wypływają spod nich łzy. Spoglądam na niego, wypuszczając powietrze przez otwarte usta. Przygląda mi się z krzywym uśmiechem, spode łba. Kładzie dłoń na swoim kroczu, masując je delikatnie.
– No i jak, Sieniawski? – pyta cicho ochrypłym głosem. – Chyba polubisz ty wuef, co? Widzę cię tu na następnych zajęciach. Zmykaj teraz, jestem zajęty.
To był mój pierwszy raz.
II
– To ostatni raz! – mówię, łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. – Ostatni! Już nigdy więcej. Nigdy! Słyszysz?
Gablota trzeszczy ostrzegawczo pod moimi pośladkami, gdy Kucharczyk wbija się we mnie jednym mocnym pchnięciem, aż do nasady. Nie jestem jeszcze gotowa, więc krzyczę cicho i wbijam mu paznokcie w kark.
– Au! – syczy. – Anka! Ostrożniej, bo mi narobisz śladów.
Wysuwa się ze mnie prawie na całą długość i wraca, znowu dopychając członek aż do końca, a potem zaczyna poruszać się rytmicznie. Czuję go w sobie głęboko, po chwili robię się tak wilgotna, że każdemu jego ruchowi towarzyszy głośne mlaśnięcie. Wsuwa dłoń pod moją bluzkę, pod stanik i zaciska palce na piersi, wykręca brodawkę. Tłumię krzyk ze wszystkich sił, odchylam głowę i widzę sztandar szkoły zawieszony nade mną na ścianie izby pamięci. Złote frędzle drżą, dostrzegam delikatną pajęczynę rozpiętą między grotem wieńczącym drąg, do którego przypięta jest tkanina. Marek przyspiesza, porusza się we mnie jak taran. Taran, element wyposażenia oblężniczego, służący do wyważania murów i bram, używany w starożytności i średniowieczu. Jeszcze nie robiłam w tym roku pierwszym klasom zadania domowego z broni średniowiecznej i sposobów zdobywania fortec, to zwykle interesuje tych głąbów.
– Oooooch! – krzyczę wbrew sobie, bo Kucharczyk nagle wyciąga ze mnie swój członek, przesuwa żołędzią po wargach sromowych, po łechtaczce i wbija go znowu.
Podbrzusze wypełnia mi się gorącem, żołądek kurczy się, mięśnie napinają i nagle zalewa mnie fala orgazmu. Prostuję nogi oparte o ramiona mężczyzny, gablota przesuwa się pode mną z głośnym hurgotem.
– Czekaj – Kucharczyk dyszy mi w twarz – czekaj na mnie… Już… Już!
Zgina się nade mną, dobija do samego końca i pompuje we mnie nasienie, drżąc i pojękując. Czuję pulsowanie jego członka głęboko pod pępkiem. Rzeczywiście już. Kucharczyk wypuszcza głośno powietrze i wychodzi ze mnie. Staram się nie patrzeć w dół na jego penisa. Nie wiem, dlaczego jego widok mnie peszy i zawstydza – szczególnie zaraz po wszystkim, kiedy wciąż nabrzmiały, ale już nie sztywny, zwisa między udami Marka niczym czerwona, gumowa pałka. Lubię go czuć, nie lubię widzieć. Opuszczam nogi, zsuwam się z gabloty i poprawiam spódnicę. Czuję strużkę nasienia wypływającą z mojej pochwy. Krople wilgoci pełzną w dół po moim udzie. Nie wiem, co z tym zrobić. Nie wytrę się spódnicą, materiał jest za cienki, będzie plama. Schylam się po majtki leżące na podłodze obok gabloty. Sięgam pod spódnicę, ocieram nimi skórę, a potem zwijam je w kłębek i chowam do torebki. Przez tego kretyna muszę iść na lekcję bez majtek!
– Pękła – odzywa się Kucharczyk, podciągając spodnie od dresu.
– Co pękło? – pytam złym głosem i z satysfakcją zauważam, że na granatowym drelichu pojawia mu się w kroczu ciemna plama.
– Szyba – wysuwa brodę, wskazując gablotę.
Rzeczywiście. Przez środkową kwadratową szybę biegnie cieniutka srebrna nitka.
– Cholera jasna – mówię. – I co teraz będzie?
– A co ma być? Powiesz, żeby Władzio wymienił. Fajnie było czy jak?
Podchodzi do mnie, ale odwracam się na pięcie, plecami do niego.
– Było beznadziejnie – kłamię. – Idź stąd.
– Beznadziejnie, mówisz – mruczy i gryzie mnie delikatnie w kark.
Uchylam się z gniewnym pomrukiem, ale czuję, że sutki twardnieją mi natychmiast. Co ten facet ma w sobie? Kurdupel taki, no może i nawet przystojny, ale wuefista, na boga! Jak ja się w to wplątałam?
– Beznadziejnie – powtarzam.
– Aż szyba pękła.
– Marek, idź, bo zaraz będzie dzwonek! Nie możemy stąd wyjść razem.
– W czwartek?
– Nie ma mowy! – kręcę głową. – Nigdy więcej! To był ostatni raz.
– W czwartek masz okienko po czwartej godzinie, czy jak?
– Mam – mówię.
Śmieje się cicho pod nosem. Jakbym mogła, tobym mu ten nos ukręciła.
Podchodzi do drzwi, obraca klucz w zamku i ostrożnie wygląda na korytarz.
– Pusto – mówi półgłosem. – To na razie, Aniutek.
Zostaję w izbie pamięci sama. Spoglądam na sztandar szkoły, pochwa piecze mnie lekko. Wiedziałam, że tak będzie. Musiał mnie zatrzeć. Nic dziwnego, skoro tak się wbił we mnie – jak taran. Zawsze mnie tak bierze, niczym Jagiełło zamek toruński w 1410 roku – na chama. Dziś jednak był wyjątkowo gwałtowny, rzucił się na mnie od razu, gdy tu wszedł. Nie, Jagiełło, nie – decyduję. W tym przypadku bardziej właściwie byłoby porównanie z Łokietkiem, przynajmniej jeśli idzie o posturę. Tyle tylko, że Łokietek niczego nie zdobywał siłą, raczej knuciem. W pewnym sensie był wyrafinowany, a z pewnością inteligentny. Czego o Marku Kucharczyku powiedzieć nie można.
– Debil – mówię do siebie. – Nienawidzę go.
Ale oczywiście tak nie jest. Prawdopodobnie jestem zakochana, a z pewnością uzależniona. To pieczenie bardzo mi się podoba. Podsuwam sobie krzesło, wchodzę na nie i zwiniętą w rulon kartką zdejmuję pajęczynę z grotu chorągwi. Poprawiam rozpięty na gwoździach aksamit, przyglądając mu się krytycznie. Niedługo trzeba będzie oddać go do czyszczenia. Odstawiam krzesło, biorę torebkę i wychodzę na korytarz w chwili, gdy rozlega się dźwięk dzwonka na przerwę.
III
Idę powoli korytarzem, niosąc przed sobą plecak, którym zasłaniam plamę na spodniach. Czuję się trochę, jakbym był pijany. Nie rozumiem tego, co się stało, nie wiem, co myśleć. Ale w tym moim stanie jest coś jeszcze… Zastanawiam się nad tym i po chwili dochodzę do wniosku, że to szczęście. Przepełnia mnie po brzegi i wywołuje na twarzy ten głupi, bezmyślny uśmiech. Jeśli miałbym wybrać dla siebie jednego, jedynego mężczyznę na całym świecie, nie byłby to ani Brad Pitt, ani Ashton Kutcher. Byłby to Marek Kucharczyk, nauczyciel wychowania fizycznego w liceum ogólnokształcącym imienia Jarosława Iwaszkiewicza w Warszawie. Niewysoki, tuż po trzydziestce, z krótkimi, kręconymi, ciemnymi włosami, z prostymi, grubymi brwiami niczym dwie kreski namalowane palcem ubrudzonym w sadzy. Krępy, napakowany, z błyszczącymi oczami i silnymi, owłosionymi rękami. Noszący granatowe spodnie od dresu lub dopasowane, krótkie, czerwone spodenki, podkreślające znaczną wypukłość w kroczu. Nieokrzesany,