Nieustające święto. Waldemar Lejdward
święto
© Copyright by
Waldemar Lejdward
Grafika na okładce: Waldemar Lejdward
Projekt okładki: Waldemar Lejdward
Korekta: Karolina Kaźmierska
ISBN e-book 978-83-7859-602-8
ISBN druk 978-83-7859-603-5
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2015
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
1
Wiosna minionego roku przyszła bardzo późno. Jeszcze pod koniec marca trwała zima. Gruba warstwa śniegu okrywała niemal całą powierzchnię ziemi. Powietrze było mroźne, a ostry, przenikliwy wiatr wdzierał się pod każdą warstwę odzieży. Jechałem do sanatorium w Inowrocławiu i wyglądałem przez okno kolei elektrycznej. Pola były niewidoczne pod śnieżną okrywą. Gdzieniegdzie wystawały ponad białosrebrzysty obszar bezlistne drzewa, które wyglądały jak wysuszone badyle. Domy były szczelnie zamknięte. Żaden ruch nie był widoczny wokół posesji. Pociąg szczękał na rozjazdach torów, mijał zamknięte bariery kolejowe, za którymi nie stał jakikolwiek pojazd oczekujący na przejazd. Zima zatem panowała wciąż niezmiennie, nie opuszczała zajętego terenu, a wiosna oczekiwała gdzieś w oddali na wyznaczoną przez naturę kolej.
Dojechałem do Inowrocławia. Wyszedłem przed dworzec. Na zewnątrz było pusto. Na pasażerów nie oczekiwał żaden autobus ani taxi. Może po Inowrocławiu nie jeżdżą taksówki. Przez głowę przemknęła myśl. Należało zatem iść pieszo do sanatorium. Z autopsji wiedziałem, że budynek sanatorium znajduje się przy parku zdrojowym. Wypadało ruszyć ulicą Dworcową, dojść do skrzyżowania, na którym umieszczony jest obelisk z układem słonecznym, skręcić w aleję Kopernika, dotrzeć do alei Roosevelta i odszukać ulicę Solankową. Dworcową przemierzyłem dość szybko. Słońce świeciło nad miastem, ale porywisty wiatr ziębił nieosłonięte ręce, które trzymały pałąk wózka bagażowego. Żałowałem, że nie zabrałem skórzanych rękawiczek, przydałyby się teraz nieodzownie. Po drodze minąłem otynkowany na biało kościół w kształcie rotundy, przykryty blaszaną kopułą; do wejścia prowadził portyk wsparty na czterech smukłych kolumnach. Minąłem świątynie i pośpieszyłem dalej. Wkrótce dobrnąłem do Solankowej. Spojrzałem w głąb arterii i ujrzałem u wylotu wysoki gmach sanatorium. Intuicja jednak nie zawiodła. Zbliżyłem się do zakładu leczniczego. Budynek składał się z dwóch części; wkrótce przekonałem się, że również posiadał trzecią część, widoczną jedynie od strony parku. Naroże ulicy Solankowej stanowiła budowla o piramidowym kształcie. Policzyłem: było pięć segmentów, o coraz mniejszej kubaturze, ułożonych jeden na drugim, pozostawiając wolne przestrzenie z jednego boku. Wolne odstępy okazały się tarasami widokowymi dla pensjonariuszy zajmujących poszczególne piętra. Wszystkie tarasy zwrócone były w stronę parku zdrojowego. Zasadniczym elementem całego zespołu architektonicznego był dziesięciopiętrowy wysokościowiec, o finezyjnie wygiętym, lecz betonowym zadaszeniu.
Wkroczyłem do holu, w którym mieściła się recepcja. Podszedłem do kontuaru. Za wysoką ladą siedziała sympatyczna blondynka, której podałem posiadane skierowanie. Pracownica poprosiła, bym usiadł w fotelu i poczekał, aż załatwi wszystkie formalności wpisowe. Po chwili blondynka skinęła ręką i podszedłem do kontuaru. Recepcjonistka położyła na blacie mebla kartę pobytu oraz klucz do pokoju z numerem 307. Następnie wyjaśniła, którędy mam iść, żeby dotrzeć do wskazanego pomieszczenia. Podziękowałem pracownicy i ruszyłem na poszukiwanie numeru. Minąłem jeden długi korytarz, potem drugi, aż wreszcie dobrnąłem do klatki schodowej, z przylegającą do części budynku windą osobową. Wjechałem na trzecie piętro i odnalazłem wyznaczony na czas pobytu pokój. Pomieszczenie było niewielkie, ale gustownie urządzone. Meble były nowe i wygodne. We wnętrzu znajdowały się dwa łóżka, stół, szafa garderobiana oraz pomocnik, na którym stał telewizor. Wyłożona kafelkami łazienka z kabiną prysznicową była schludna i czysta.
Podszedłem do okna, odsunąłem firankę i wyjrzałem na zewnątrz, żeby zapoznać się z widokiem miasta. Ulica Solankowa łączyła się z ulicą Wilkońskiego. Po drugiej stronie arterii stało wiele rozmaitych domów. Ale najładniejsza była willa umieszczona na skrzyżowaniu szlaków. Budynek był piętrowy, pokryty śnieżnobiałym tynkiem, z czerwonym dachem mansardowym. Cechą, która wyróżniała budowlę od innych domostw, był wysoki portyk sięgający niemal szczytu dachu, wsparty na olśniewających również bielą kolumnach. Za willą znajdowały się budynki także o równych wysokościach, jedynie w oddali, ponad dachy wyrastała pojedyncza, szara, kwadratowa wieża kościoła, z cienkim krzyżem na wierzchołku.
Następnie przystąpiłem do rozpakowania przywiezionych rzeczy osobistych. Ułożyłem wszystkie sztuki odzieży w szafie, a przybory toaletowe umieściłem w łazience. Kiedy uporałem się z niezbędnymi zajęciami porządkowymi, postanowiłem zjechać windą na parter i udać się do stołówki, żeby ustalić z kelnerką terminy posiłków oraz miejsce stałej konsumpcji. Odszukałem dziewczynę podającą do stołu i uzgodniłem zasady korzystania z jadłodajni, a także rodzaj przysługującego menu.
Po powrocie do zajmowanego pokoju zastałem w pomieszczeniu nowego lokatora. Gość był niewysoki, korpulentny, z siwą czupryną na czubku głowy i jasnosiwymi, krótkimi wąsami pod nosem.Wykładał posiadany bagaż z walizki i umieszczał poszczególne przedmioty w wolnych miejscach w szafie.
Przywitaliśmy i przedstawiliśmy się:
‒ Gabriel ‒ rzekł wprost. ‒ Dla znajomych: Gabi.
‒ Emil ‒ odparłem.
‒ Skąd jesteś? ‒ spytał.
‒ Z Gniezna. A kolega?
‒ Z Łodzi.
‒ Posłaniec Boży z miasta Łodzi ‒ zażartowałem.
‒ Matka tak nazwała swego potomka. Chciała, żebym pilnował porządków, no i zostałem… gliną. Ale bez szkody dla ludzi.
‒ Przewidująca kobieta ‒ stwierdziłem.
‒ Jesteś na emeryturze?
‒ Tak.
‒ A co robiłeś?
‒ Byłem nauczycielem.
‒ Ekstra.
‒ O co chodzi?
‒ Nic. Nic.
Gabi miał lekko różową cerę i pucołowate policzki. Nie wyglądał na kogoś, kto był gliniarzem. Mógł być trenerem sportowym szkolącym młodzież piłkarską… albo instruktorem nauki jazdy na kursach samochodowych. Oczami w kolorze orzechów spoglądał ciekawie, ale bez natarczywości.
‒ Dorabiasz jeszcze? ‒ zapytał.
‒ Tak. Udzielam korepetycji.
‒ Też dorabiam. Pracuję w ochronie bankowej. Wykonuję ciężką i wyczerpującą robotę.
Skończył układać odzienie na półkach i usiadł na łóżku.
‒ Pracuję dwanaście godzin na dwanaście, nie mam wolnych dni ani świąt; żeby przyjechać do sanatorium, musiałem otrzymać zgodę na czas pobytu w placówce oraz zapewnienie innego kolegi, że będzie pełnił zastępstwo, gdy opuszczę stanowisko pracy.
‒ Nie masz lekko.
‒ Zgadza się.
‒ Mam sześćdziesiąt trzy lata i trudną sytuację rodzinną. Ale niczego nie żałuję.
‒ W życiu różnie bywa.
‒ Oczywiście.
‒ Jestem trochę starszy od kolegi… i także doznałem różnych przykrości.
‒