Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen

Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen


Скачать книгу
zdrowie, zmądrzeją.

      Wypiłem jeszcze jedną wódkę. Na dzisiaj dosyć, pomyślałem, Hanka ma rację, rozpiję się. Miałem ochotę do niej zadzwonić. Wiewióreczko, powiem, to ja zabiłem lichwiarkę z Petersburga, pieniądze zdeponowałem w szwajcarskim banku, narzędzie zbrodni ukrywam pod poduszką. Telefon znajdował się w jadalni. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem, że wdowa po profesorze drzemie w fotelu obok radia, nastawionego, jak zwykle, na Wolną Europę. Chwilę słuchałem komentarza. Biurokracja i drętwota hamują u nas rozwój osobowości, tłumią wszelką inicjatywę itd. Tekst wydał mi się znajomy. Jakbym już gdzieś słyszał. I nagle nabrałem pewności: znam ten tekst. Odwijał się w mojej pamięci, zdanie po zdaniu, jak zwój zatartego papirusu. Skąd… skąd go znam? Chyba sam to kiedyś napisałem. Słuchałem z narastającym zdumieniem. Przecież to moje, to zdanie, które brzmiało, zaraz, jakże ono tam, moja pamięć przedzierała się przez gęstą mgłę, tak, to ja, chyba kiedyś, tak samo, kiedy to było, ale to moje słowa, moje, ta sama kolejność, przebijałem się przez mgłę. Komentator przestał mówić, spiker podał nazwisko autora, nie moje, ale ja już wiedziałem, że to taka ich gra, kiepska zmowa, ukrywają moje nazwisko, bo nie chcą mnie wkopać, ale musiała być taka chwila w moim życiu, kiedy wyciągnęli ode mnie ten tekst, oddałem się beztrosko na usługi wrogiej propagandy – to dręczące, że nie pamiętam, jak to się stało – ale Kapucha wie i o to właśnie idzie.

      Napisałem. Na pewno. Zobaczyłem siebie przy biurku, jak, pochylony nad papierem, piszę w tajemnicy tekst, w którym daję upust swoim jadom. Od czasu do czasu podchodzę na palcach do drzwi, nasłuchuję, czy nikt nie idzie, do nikogo nie mam zaufania, nawet do profesorowej, której mąż padł w powstaniu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Byłem więc kiedyś konspiratorem, tylko o tym nie pamiętałem. Jak mogłem zapomnieć! Kiedy to było? Tego też nie pamiętałem. Pamiętałem tylko, że pisałem, zaciskając gniewnie szczęki, rzucając złe błyski. Wylewałem z siebie wszystko. Zdania śmigały lekko jak baloniki. Dużo zdań, ale nie potrafiłem ich uchwycić i przygwoździć w pamięci. Wreszcie postawiłem słowo „koniec”. Musiałem się jakoś podpisać – jak? Nie pamiętam. Może imieniem…? Krzysztof…? Chyba Krzysztof. Tak, Krzysztof, stwierdziłem i ucieszyłem się, że odnalazłem to w pamięci. Ale co dalej? Przecież musiałem im to jakoś przekazać. Ale jak? Jak się przekazuje takie rzeczy? Może listownie? Do znajomych za granicą…? Od śmierci ojca nie miałem nikogo za granicą. Może obcemu dyplomacie? Pojęcia nie mam. A jednak im przekazałem. Trzeba sobie przypomnieć. Zamordowałeś staruszkę, przyznaj się. Chyba jednak dyplomacie. Miał srebrne włosy i palił cygaro. Spotkaliśmy się w ogródku kawiarni Europejskiej. Położyłem kopertę z maszynopisem na krześle stojącym obok jego krzesła. Kiedy miał odejść, zabrał tę kopertę. Ja siedziałem przy sąsiednim stoliku z Beatą i jadłem lody. Widziałem teraz wszystko dokładnie: srebrnowłosego cudzoziemca, Beatę wydłubującą rodzynki z lodów, twarz kelnerki nachylającej się nad nami z rachunkiem. Pamiętałem nawet lękliwe bicie swojego serca, pamiętałem tak dobrze, że teraz wszystko to na nowo odczuwałem: ściskający gardło lęk, huczenie w skroniach. A więc to było tak, pomyślałem, jednak było, ale może oni nie wiedzą, lepiej się nie przyznawać, będę unikał Kapuchy.

      Profesorowa otworzyła oczy i wykrzyknęła w popłochu:

      – A, to pan! Zdrzemnęłam się, prawda?

      – Ależ skąd – zaprzeczyłem. – Słuchała pani z zamkniętymi oczyma.

      – Bardzo pan miły. Ale ja się czasem lubię zdrzemnąć. A pan?

      – Ja śnię na jawie. Można zatelefonować?

      Nie zastanę jej w domu, myślałem, nakręcając numer. Wszystko przeciw mnie. Ale nie, zastałem.

      – Ach, książę pan! – wykrzyknęła Wiewiórka, usłyszawszy mój głos. – Raczyłeś sobie przypomnieć.

      – Cały czas pamiętałem. Tylko…

      – Znowu jakieś kłamstwa?

      – Właśnie, Wiewióreczko. Kiepsko ze mną.

      – To kara za to, że mnie zaniedbujesz – odparła beztrosko. I nagle spoważniała. – Znowu coś?

      – Sam nie wiem. Coś w rodzaju halucynacji.

      – Pijesz? – spytała.

      – Umiarkowanie. Naprawdę. Mam ci i ja swoje stresy. Mogłabyś mnie opisać jako przypadek szczególny. Powolutku, krok za kroczkiem, zmierzam ku temu, żebyś się mną zajęła.

      – Krzysiu – powiedziała. – Krzysiu, kochanie – starała się mnie przekonać. – Jesteś najnormalniejszy z normalnych. Pamiętaj, ja ci to mówię. To oni są nienormalni, rozumiesz?

      – Nie mówi się takich rzeczy przez telefon – przypomniałem ja, człowiek normalny. – Ten pan, który sobie słucha, może cię źle zrozumieć.

      – Zadzwonię do ciebie.

      – Nie, ja do ciebie.

      – Kiedy?

      – Jak poczuję się lepiej.

      Odłożyłem słuchawkę. Profesorowa powiedziała:

      – Zrobię panu gorącej kawy.

      Biuro opustoszało. Prawie wszyscy udali się na naradę produkcyjną. Zostaliśmy z panią Florą we dwoje, dlaczego ona, to wiadomo, pionek, co innego ja, zawsze na takie narady byłem wzywany, teraz moja nieobecność była jeszcze jedną oznaką nieufności. Siedziałem przy swoim biurku, kreśląc zawzięcie kółka na folderze firmy Renault. Czy nie przekazałem Francuzom jakichś tajemnic produkcyjnych? Kapucha znajdzie u mnie sporo zagranicznej waluty. Franki, franki szwajcarskie. Leżą pod poduszką. Co z nimi robić? I kto mi je dał? Szczupły brunet w apaszce na szyi. Odwiedził mnie po północy. Ja mu wręczyłem… co, na litość boską, coś wręczałem przecież. Dziury w pamięci. Musiałem gdzieś natrafić na cenną informację, za darmo burżuje pieniędzy nie dają. Aż dziw, że dotychczas nic sobie za to nie kupiłem. Zapomniałem doszczętnie o istnieniu tego skarbu. Ale oni pamiętają i dlatego nie mogę wziąć udziału w najgłupszej naradzie. Mają rację, znowu coś wyszpieguję i sprzedam…

      Przeszedłem w stronę biurka pani Flory. Stukała zawzięcie na maszynie. Muszę się bronić, pomyślałem. Nie było u mnie nigdy szczupłego bruneta po północy i nie mam ani franka pod poduszką, niestety. Nic złego nie zrobiłem. Coś przeciwko mnie wymyślono, nie wiem dlaczego. Pani Flora wyczuła moją bliskość, podniosła na mnie oczy, jej palce jeszcze przez chwilę biegały po klawiaturze maszyny. Kropka, od nowego wiersza, zgrzytnął wałek, cisza. Przypatrywała mi się.

      – Kiepsko pan wygląda – powiedziała.

      Miałem prawo westchnąć.

      – Ciężko z tym żyć, rozumie pani.

      Zrobiła nieokreślony gest prawą ręką.

      – Dziwię się panu.

      – Mnie?

      – Dlaczego właściwie pan nie wyjeżdża…

      Teraz ja się zdziwiłem.

      – Wyjechać? Dokąd? Pani wie, że to nie takie proste.

      – Bardzo proste. Podaje się na wyjazd i dostaje się dokument podróży. Wszyscy wasi emigrują.

      Naraz zrobiło mi się wesoło. A więc oni mnie brali za Żyda! Wszyscy oni, pani Flora, Tadek Gawron, towarzysz Beńko, wszyscy – tak delikatni, tkliwi, współczujący. Kapucha im to podsunął i uwierzyli. Można skonać ze śmiechu. Spojrzałem w lustro, które wisiało nad biurkiem pani Flory: pociągła śniada twarz, ciemne oczy, gęste brwi, orli nos… Nos! – olśniło mnie. Więc to ten nos, dziedzictwo po kapitanie Brzozowskim i po dalekich


Скачать книгу