Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen

Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen


Скачать книгу
powiedzieć, że On zaczął pierwszy. Buntownicy zawsze zaczynają pierwsi!

      Jego obecność ujawniła się po raz pierwszy na jakiejś konferencji, na której Dłubak referował sprawy międzynarodowe. Zanudzał ze trzy kwadranse, potem nastąpiła przerwa na papierosa, a kiedy wróciliśmy do sali, Dłubak znalazł na stole prezydialnym, naprzeciwko swojego krzesła, kartkę z napisem BZDURY. Tylko tyle. Widzieliśmy, jak odczytując to, poczerwieniał. Powiódł szybkim, wylęknionym spojrzeniem po sali i zmiął kartkę. Głos zabrała łacinistka. Mówiła z kwadrans o wysokim poczuciu moralnym Rzymian, o wierności państwu, o Skale Tarpejskiej i tu regere imperio Wergilego. Dłubak tymczasem rozmiął kartkę i starannie ją wygładził. Potem widziałem, że wyjął chusteczkę i otarł pot z czoła. A potem kawałkiem irchy długo przecierał zamglone okulary.

      Odtąd napisy pojawiały się częściej. Na kartkach, na tablicy, w ubikacji. Zawsze krótkie, dosadne: NIE! – BZDURY – KŁAMSTWA – HAŃBA etc. Protestujący musiał być człowiekiem eleganckim, bo nigdy nie używał wyrażeń trywialnych, choć słówko merde w tych okolicznościach napraszało się. Dłubak usiłował zachować spokój. Zwiększył tylko jakby grubość szkieł, stał się niezwykle czujny, wydawało się, że nie chodzi, tylko podkrada się, mimo zażywnej postaci, jak kot.

      A myśmy się bawili. Próbowaliśmy odgadnąć, kto jest tym siewcą anarchii i propagatorem obcej ideologii. „Jakaś kobieta – twierdziła pani Ina, siedemdziesięcioletnia nauczycielka, która w roku tysiąc dziewięćset piątym brała udział w strajku szkolnym. – Tylko kobieta może prowadzić taką kampanię, powstrzymując się od wulgarnych słów”. „To pani nie zna dzisiejszych kobiet – odpowiedział jej geograf, młody kędzierzawy brunet z latynoskim wąsikiem. – Wszystkie są perwersyjne, a będąc zakonspirowane, dałyby upust zamiłowaniom, które obracają się wokół jednej rzeczy”. Pani Ina oburzyła się: „Syneczku, pan nie zna kobiet! Pan ma tylko zepsutą wyobraźnię!”. Geograf, który nigdy o nic się nie obrażał, odparł z uśmiechem: „Niech pani sama powie, droga koleżanko, czy nasz świątobliwy doktor nie jest tu odpowiedniejszym kandydatem?”. I wskazując na mnie, zwrócił się do Dłubaka: „Na pana miejscu zająłbym się osobą kolegi Dominika. To jest ptaszek. Ścichapęk”. „Nie ma ptaszków ścichapęków” – oświadczyła zoologica, młoda dziewczyna, rok po studiach. Na ostatnim balu maturalnym zjawiła się z doklejonymi rzęsami, a łacinistka przestała ją odtąd zauważać. Roześmiałem się skwapliwie, podczas gdy Dłubak tłumaczył spłoszony: „Koleżanki! Koledzy! O co chodzi? Jakieś głupie żarty. To na pewno robi uczeń”. Ja na to: „Nie lekceważyłbym tego, panie profesorze. – Czułem, że muszę jakoś podeprzeć znaczenie tego, co się u nas dzieje. – To bardzo podstępna robota – ciągnąłem, podczas gdy pęcherz cisnął mnie w podbrzuszu. – Podkopuje monolit naszej jedności – zasuwałem bełkot. – To wprowadza ironiczny nawias, perskie oko. Uziemia wszelką wzniosłość. Jednym słowem: psuje”. Pani Ina do mnie: „Czy pan nie przesadza?”. Kiedy milczałem, powiedziała z niewinną minką, od której nagle odmłodniała o dwadzieścia lat: „Mnie, odkąd te kartki się u nas pojawiły, życie bardziej bawi. To ekscytujące”.

      O tych napisach mówił na radzie pedagogicznej dyrektor. Najpierw mówił o tradycjach walki o wolność, potem stwierdził, że te napisy to dziecinada, którą należy potępić, ale to potępienie oplótł taką ilością zastrzeżeń i usprawiedliwień, że omal nie wyszedł z tego panegiryk na cześć nieuchwytnego sprawcy. Dyrektorowi trochę głos drżał ze zdenerwowania, mylił czasy i przypadki, za to Dłubak, do którego dyrektor właściwie się zwracał, nadal zachowywał spokój. Ale stracił go wreszcie! Po jakiejś mówce na radzie pedagogicznej, kiedy pochyliwszy głowę, przecierał zadowolony z siebie szkła, dostał nagle papierową kulką w czoło. Wszyscy zrozumieli, że sprawca jest blisko, że siedzi wśród nas, słucha i reaguje. Pani Ina dotknęła mojej ręki drżącą dłonią i szepnęła: „Boże, co to będzie”… A Dłubak pośpiesznie nałożył okulary, rozwinął papierową kulkę – i spąsowiał. „Bez… bezczelność!” – wybuchnął. Wołaliśmy, żeby przeczytał głośno, Dłubak wzdragał się, ale beztroski geograf podbiegł, wyrwał mu kartkę i wybuchnął śmiechem. „CZYŻBY – przekazał nam. – CZYŻBY ze znakiem zapytania!” Wszyscy zrozumieli, że cały wykład Dłubaka został raptem podważony. Ironiczne zapytanko, porozumiewawcze, przyjazne niemal odwołanie się do świata realnego, zdruzgotało tamtego za jednym zamachem. „Ja na to nie pozwolę! – charknął. – Ja sobie wypraszam! Ktoś tu pożałuje! Ja wyciągnę konsekwencje! Obniżenie autorytetu władz! – I dodał groźnie: – Niech sprawca nie myśli, że ja nie wiem. Ja wiem!” Wiedział czy nie wiedział, jedno było pewne: ten cios wreszcie odczuł.

      Na mój widok w pokoju nauczycielskim wszyscy umilkli. Łacinistka wyjęła grzebień i zaczęła przeczesywać swoją szpakowatą rzednącą czuprynę. Geograf poczęstował zoologicę carmenem i przyjął od niej ogień. Pani Ina uśmiechnęła się do mnie i spytała:

      – Po burzy?

      – Wyładowania trwają – odpowiedziałem. Zbliżyłem się do Dłubaka i oznajmiłem: – Chciałbym najuprzejmiej donieść, że tajemniczy agent wznowił działalność. Widziałem w ubikacji duże NIE z wykrzyknikiem. Wyskrobane paznokciem.

      – Kiedy pan widział? – spytał wyraźnie zaskoczony.

      – Przed chwilą.

      – Ja też tam byłem przed chwilą i nic nie widziałem. Dziwne, jakoś tak nagle zdążyło się wyskrobać.

      – Nie ma w tym nic dziwnego – mówiłem. – Wróg jest szybki.

      – No, teraz wróg się nie ukryje, sam się zdemaskował – mruknął Dłubak. – Nadchodzi moment i każdy się samookreśla. Nawiasem, uprzedzam pana, że niezależnie od tego, jak postąpi dyrektor, ja, po wczorajszym pańskim wyczynie, będę musiał zająć stanowisko.

      Przypatrywałem mu się i myślałem, skąd ja znam ten mięsisty nos? Taki nos widziałem u kogoś sympatycznego i uczciwego – i to wydało mi się upokarzające. Ludzie powinni mieć na twarzy znamiona swojej podłości. Może wprowadzić odznaki? „Za podłość”, „Za donos”, „Za oszczerstwo”. Noszone w klapie po prawej stronie marynarki. W święta państwowe traktowane ulgowo, noszenie nieobowiązujące.

      – Nie rozumiem, skąd to wzburzenie, panie profesorze – powiedziałem spokojnie. – Czy miła pańskiemu sercu rezolucja nie została uchwalona? Jeśli rezolucja miała zbawić Polskę, to wszystko jest w porządku, żadnego wstrząsu nie ma, ponieważ nie obowiązuje u nas liberum veto. Niech pan nie zapomina, przecież jest pan historykiem i tak dalej, że kult jednomyślności zgubił Polskę. – Mówiłem i słyszałem trwożliwy chichot kilkorga obecnych. – Nie ma pan pojęcia, co to za ulga, można powiedzieć „nie” ze świadomością, że od tego żaden sejm nie będzie zerwany. Zwycięży opinia większości, a ona jest, sądząc z głosowania, po stronie pana przyjaciół. Mój sprzeciw nie miał żadnego znaczenia. Ot, taki sobie gest. A pan, kolego, przecież nie jest żadnym szlachetką, tylko zdrowym kmieciem, skąd u pana te saskie naleciałości?

      Zoologica roześmiała się i zaraz umilkła. Pani Ina zaszeleściła gazetą:

      – Wie pan, doktorze, kiedy czytam te bzdury, sama mam ochotę coś na ścianie napisać.

      – A może to pani? – zażartował geograf i pogroził jej palcem.

      Zoologica zbliżyła się do Dłubaka i poprawiwszy mu krawat, powiedziała miękko:

      – Dłubak, pan jako kolega powinien pomóc Dominikowi, wyciągnąć go z tej kabały, pan przecież dużo może.

      Dłubak rozanielił się:

      – Czy pani myśli,


Скачать книгу