Rok 1984. Джордж Оруэлл

Rok 1984 - Джордж Оруэлл


Скачать книгу
w całej Oceanii odbyły się spontaniczne masowe manifestacje; ludzie wylegli z biur, z fabryk, defilowali ulicami, niosąc transparenty i wznosząc okrzyki na cześć Wielkiego Brata, aby wyrazić mu wdzięczność za nowe, szczęśliwe życie, jakie wiodą pod jego światłym kierownictwem. A oto niektóre z uzyskanych danych. Artykuły żywnościowe…

      Zwrot „nowe, szczęśliwe życie” powtarzał się kilkakrotnie. Należał ostatnio do ulubionych określeń Ministerstwa Obfitości. Parsons, którego uwagę przykuł sygnał trąbki, siedział zasłuchany, z poważną miną i rozdziawioną gębą; nudził się, ale w budujący sposób. Nie rozumiał przytaczanych liczb, wiedział jednak, że z jakichś względów są powodem do radości. Wyciągnął wielką, cuchnącą faję do połowy nabitą zwęglonym tytoniem. Tygodniowy przydział tytoniu wynosił zaledwie 100 gramów, rzadko więc kiedy można było nabić fajkę po brzeg główki. Winston palił Papierosa Zwycięstwa, trzymając go ostrożnie w pozycji poziomej. Zostały mu już tylko cztery, a nową kartkę mógł zrealizować dopiero nazajutrz. Skupił się, żeby nie słyszeć gwaru rozmów, i wsłuchał w głos płynący z teleekranu. Okazało się, że manifestowano również, by podziękować Wielkiemu Bratu za zwiększenie przydziału czekolady do dwudziestu gramów tygodniowo. A przecież zaledwie wczoraj, jak pamiętał Winston, nadano komunikat o zmniejszeniu przydziału do dwudziestu gramów. Czy możliwe, że wystarczą dwadzieścia cztery godziny, aby wszyscy przełknęli to kłamstwo? Tak, wystarczyły. Parsons przełknął je gładko, ze zwierzęcej głupoty. Bezoki stwór przy sąsiednim stoliku przełknął je fanatycznie, z zapałem, natychmiast pałając gwałtowną chęcią wyśledzenia, zadenuncjowania i ewaporowania każdego, kto twierdziłby, że w ubiegłym tygodniu przydział wynosił trzydzieści gramów. Syme również – w sposób bardziej złożony, dwójmyślowy – ale też je przełknął. Czyżby więc tylko on jeden, Winston, obdarzony był pamięcią?

      Fantastyczne dane wciąż lały się z teleekranu. W porównaniu z ubiegłym rokiem więcej było żywności, więcej odzieży, więcej domów, więcej mebli, więcej garnków, więcej paliw, więcej statków, więcej helikopterów, więcej książek, więcej noworodków – więcej wszystkiego oprócz chorób, przestępstw i szaleńców. Z roku na rok, wręcz z minuty na minutę, wszyscy i wszystko pięło się na coraz wyższe szczyty. Winston podniósł łyżkę i, tak jak wcześniej Syme, zaczął rozmazywać nią po blacie stołu jedną z odnóg gęstniejącej kałuży gulaszu. Rozmyślał z goryczą o materialnym poziomie życia. Czy zawsze było tak źle? Czy jedzenie zawsze miało tak podły smak? Rozejrzał się po stołówce. Niskie, zatłoczone pomieszczenie o ścianach szarych od dotyku niezliczonych ciał; poobijane metalowe stoły i krzesła, ustawione tak ciasno, że wszyscy niemal stykali się łokciami; pogięte łyżki, wyszczerbione tace, toporne białe kubki; każda powierzchnia zatłuszczona, każda szczelina wypełniona brudem; a wszędzie zatęchła, przemieszana woń podłego dżinu, kiepskiej kawy, kwaśnego gulaszu i nieświeżych ubrań. Ciało wzdrygało się, a kiszki skręcały na znak protestu, któremu towarzyszyło poczucie, że człowieka wykiwano, pozbawiając go czegoś, do czego miał niezbywalne prawo. Winston nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek było inaczej. Jak daleko sięgał pamięcią, zawsze się nie dojadało, nosiło dziurawe skarpety i łataną bieliznę, meble były poobijane i krzywe, mieszkania niedogrzane, metro zatłoczone, domy w rozsypce, chleb szary, kawa ohydna; herbata uchodziła za rarytas, papierosów nie wystarczało; niczego nie można było kupić tanio i bez ograniczeń z wyjątkiem syntetycznego dżinu. Oczywiście, im więcej człowiekowi przybywało lat, tym gorzej to wszystko znosił, ale skoro wzdrygał się na niewygody, brud i niedostatek, na niekończące się zimy, lepkie od brudu skarpety, zepsute windy, chropowate mydło, rozpadające się papierosy i obrzydliwe, dziwne w smaku jadło, czyż nie był to właśnie znak, iż nie taki jest naturalny porządek rzeczy? Gdyby nie istniał w pamięci genetyczny zapis o innym, lepszym życiu, czy obecny świat wydawałby się aż tak obrzydliwy?

      Znów rozejrzał się po stołówce. Niemal wszyscy byli brzydcy i tacy by pozostali, nawet gdyby ubrać ich w co innego niż identyczne granatowe kombinezony. Na drugim końcu sali niski mężczyzna, niezwykle podobny do pluskwy, siedział samotnie przy stoliku i pił kawę, co rusz zerkając podejrzliwie na boki maleńkimi oczkami. Jakże łatwo jest uwierzyć, pomyślał Winston, zwłaszcza jeśli ktoś nie rozgląda się dookoła, że typ fizyczny uważany przez Partię za ideał – wysocy, muskularni młodzieńcy i piersiaste dziewoje, wszystko jasnowłose, żywotne, opalone, beztroskie – istnieje, a nawet dominuje. W rzeczywistości, o ile mógł ocenić, większość mieszkańców Pasa Startowego Jeden była drobna, ciemna i nieurodziwa. Aż dziw, jak typ pluskwy plenił się w ministerstwach: mali przysadziści mężczyźni bardzo wcześnie nabierający tuszy, krótkonodzy, o chyżych, owadzich ruchach i nalanych, nieprzeniknionych twarzach z maleńkimi oczkami. To właśnie ten typ prosperował pod kierownictwem Partii.

      Komunikat Ministerstwa Obfitości zakończył się również sygnałem trąbki; po nim rozległy się blaszane dźwięki muzyki. Parsons, w którym bombardowanie liczbami wzbudziło niesprecyzowany entuzjazm, wyjął fajkę z ust.

      – No, Ministerstwo Obfitości rzeczywiście spisało się w tym roku na medal – rzekł, kiwając z uznaniem głową. – Przy okazji, Smith, stary druhu, nie masz przypadkiem żyletki, którą mógłbyś mi odstąpić?

      – Niestety – odparł Winston. – Sam od sześciu tygodni używam tej samej.

      – Trudno. Ale wolałem się upewnić.

      – Przykro mi.

      Kwaczący głos przy sąsiednim stoliku, na krótko uciszony przez ministerialny komunikat, teraz wzbił się ponownie, donośny jak uprzednio. Nie wiedzieć czemu, Winstonowi stanęła przed oczyma pani Parsons ze swoimi rzadkimi włosami i zmarszczkami wypełnionymi kurzem. Jeszcze dwa lata, a dzieciaki zadenuncjują ją Policji Myśli. Pani Parsons zostanie ewaporowana. Syme również. I Winston. I O’Brien. Za to Parsons ostanie się na pewno. Tak samo bezoki stwór z głosem kaczki. Ostaną się mali urzędnicy podobni do pluskiew, pomykający tak zwinnie labiryntem ministerialnych korytarzy. Oraz ciemnowłosa dziewczyna z Departamentu Literatury. Zdawało mu się, że intuicyjnie wie, kto zginie, a kto przetrwa, chociaż nie umiałby jasno określić, jakie cechy gwarantują przetrwanie.

      Nagle coś gwałtownie wyrwało go z zadumy. Dziewczyna przy sąsiednim stoliku obróciła się nieco i popatrzyła na niego. Była to brunetka z Departamentu Literatury. Przyglądała mu się spod oka z dziwną intensywnością. Zaledwie ich spojrzenia się spotkały, odwróciła wzrok.

      Zimny pot zrosił plecy Winstona. Poczuł dreszcz panicznego strachu. Opanował się prawie natychmiast, lecz uporczywy niepokój pozostał. Dlaczego go obserwowała? Dlaczego za nim chodziła? Jak na złość nie pamiętał, czy siedziała już przy tym stoliku, kiedy się zjawił, czy usiadła tam dopiero później. W każdym razie wczoraj, podczas Dwóch Minut Nienawiści, zajęła miejsce tuż za nim, choć było wiele wolnych krzeseł. Najprawdopodobniej chciała sprawdzić, czy krzyczy odpowiednio głośno.

      Znów pomyślał, że chyba jednak nie jest agentką Policji Myśli, ale cóż z tego, skoro właśnie szpicle amatorzy są najbardziej gorliwi. Nie wiedział, jak długo mu się przyglądała; mogła przecież obserwować go od pięciu minut, a nie miał pewności, czy przez cały ten czas dostatecznie panował nad mimiką. Oddawanie się rozmyślaniom w miejscu publicznym lub w zasięgu teleekranu było straszliwie niebezpieczne. Każdy drobiazg mógł człowieka zdradzić. Nerwowy tik, podświadomy wyraz troski, zwyczaj mamrotania do samego siebie – cokolwiek, co wyglądało na odstępstwo od normy i mogło sugerować, że ma się coś do ukrycia. Zresztą niewłaściwy wyraz twarzy (na przykład niedowierzająca mina, gdy ogłaszano sukces militarny) stanowił sam w sobie przestępstwo, na które w nowomowie istniało odpowiednie określenie: gębozbrodnia.

      Dziewczyna znów odwróciła się plecami do Winstona. Może wcale go nie śledziła; może to czysty przypadek, że dwa dni z rzędu usiadła tak blisko. Papieros mu zgasł, położył go więc ostrożnie na krawędzi blatu, zamierzając


Скачать книгу