Utracony spokój. Нора Робертс
zapytać Luisa, choć sądzę, że policja już dawno to zrobiła – odparła Liz i wzięła głęboki oddech, uznając, że wystarczy już grzebania się w minionych sprawach. – Panie Sharpe, dlaczego nie zostawi pan tego policji? Gonienie cieni nic nie pomoże.
– Jerry był moim bratem – stwierdził Jonas i nagle zdał sobie sprawę, że to nie oddawało w pełni jego uczuć.
Gdy zginął jego brat bliźniak, poczuł się tak, jakby umarła część jego duszy. Jeśli znów miał zaznać spokoju, musiał się dowiedzieć, dlaczego zamordowano Jerry'ego.
– Nie zastanawiałaś się, dlaczego zginął?
– Oczywiście, że się zastanawiałam. Sądziłam, że wdał się w jakąś bójkę lub pochwalił się nadzieją na zysk nie tej osobie, co trzeba.
– To nie była zemsta ani napad rabunkowy, Elizabeth. To była robota zawodowca.
– Nie rozumiem – pokręciła głową, próbując opanować nagłe drżenie i bicie serca.
– Jerry został zamordowany przez zawodowego zabójcę. A ja chcę się dowiedzieć, dlaczego.
– Jeśli masz rację, to tym bardziej należy zostawić sprawę policji – odparła.
Jonas sięgnął po kolejnego papierosa i zapatrzył się w linię horyzontu.
– Policja nie szuka zemsty, a ja tak – powiedział spokojnym głosem, od którego Liz przeszedł dreszcz.
– Nawet jeśli znajdziesz tego przestępcę, co możesz mu zrobić? – spytała, kręcąc głową.
– Jako prawnik będę zmuszony przypilnować, by znalazł się za kratkami. Ale jako brat… – powiedział i urwał, by pociągnąć łyk piwa. – Zobaczymy.
– Sądzę, że nie jest pan miłym człowiekiem, panie Sharpe.
– Nie jestem – przytaknął z mocą i spojrzał jej prosto w oczy. – I nie jestem nieszkodliwy. Jeśli się na coś zdecyduję, wytrwale dążę do celu.
Liz chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz zrezygnowała, widząc upór w jego oczach. Wzruszyła ramionami, spojrzała na wędkę i nieznacznie się uśmiechnęła.
– Złapał pan rybę, panie Sharpe – oznajmiła sucho. – Radzę się przypiąć do krzesełka i wziąć do roboty, zanim ryba wyciągnie pana za burtę – dodała, odwróciła się na pięcie i zostawiła Jonasa samego z wściekle walczącą rybą.
ROZDZIAŁ TRZECI
Słońce właśnie zachodziło, gdy Liz zaparkowała skuter na swoim podjeździe. Wciąż jeszcze się śmiała. Niezależnie od kłopotów, jakie przysporzył jej Jonas, miała swoje dwieście dolarów, a on miał ponad dziesięciokilogramowego marlina. Czy chciał go, czy nie.
Warto było poświęcić jedno popołudnie, żeby zobaczyć jego minę, gdy zrozumiał, że przyszło mu walczyć z ogromną, wściekłą i bardzo silną rybą. Może nawet zrezygnowałby, gdyby wtedy nie obrzuciła go złośliwym, rozbawionym spojrzeniem. Ależ był uparty! Gdyby spotkała go w innych okolicznościach, może mogłaby nawet podziwiać tę jego cechę.
Nie miała racji, podejrzewając, że młody prawnik nie umie posługiwać się wędką. Ale i tak wyglądał zabawnie, gdy stał zmieszany na pomoście, a tłum wokół niego powoli gęstniał. To dało Liz możliwość ukradkowego zniknięcia. Nie mógł jej gonić, skoro każdy przechodzień chciał obejrzeć jego zdobycz i pogratulować udanych łowów.
Liz uporała się wreszcie z kluczami i otworzyła na oścież drzwi, żeby wpuścić do domu trochę świeżego powietrza, pachnącego nadciągającym deszczem. Uruchomiła wiatraki i włączyła radio. Poszła do sypialni, zapaliła światło i zaczęła się rozbierać, by wziąć prysznic.
Nagle znieruchomiała. Zauważyła, że rolety są opuszczone, a była pewna, że wychodząc, zostawiła je podniesione. Musiała być bardziej zaprzątnięta myślami o Jonasie, niż chciała przyznać. Uznała, że pan Sharpe zbyt często gości w jej myślach. Mężczyzna taki jak on miał do tego prawo, lecz Liz doszła do wniosku, że poświęciła mu już zbyt wiele swego cennego czasu. Ale teraz, skoro dowiedział się od niej wszystkiego, nie powinien już więcej składać jej niezapowiedzianych wizyt. Nagle przypomniała sobie znaczące spojrzenie Jonasa, gdy mówił, że potrafi być bardzo wytrwały w dążeniu do celu.
Jeszcze raz spojrzała na opuszczone rolety. Sznurek nie był zaczepiony i luźno zwisał. Liz nie lubiła tego. Pewnie dlatego, że wszystkie liny na łodzi zawsze są zabezpieczone. Wzruszyła ramionami i podeszła, by go poprawić.
Spiker w radio oznajmił, że wieczorem będzie padać i zapowiedział nowy przebój. Liz, nucąc pod nosem, zdecydowała, że przyrządzi sałatkę z kurczaka, zanim usiądzie do sprawdzania rachunków.
Zanim zdążyła odwrócić się od okna, silne ramię zacisnęło się na jej szyi. Zdołała dostrzec błysk srebra na przegubie napastnika. Poczuła na gardle chłód noża.
– Gdzie to jest? – wysyczał jakiś głos po hiszpańsku.
Wbiła paznokcie w duszące ją ramię i poczuła pod palcami plecioną bransoletę i twarde mięśnie napastnika. Szarpnęła się, lecz szybko zaprzestała walki, gdy ostrze noża wbiło się w jej skórę. Z trudem chwytała powietrze.
– Czego chcesz? – szepnęła, wiedząc, że nie ma w domu żadnej biżuterii, a w jej torebce spoczywa tylko pięćdziesiąt dolarów. – Torebka leży na stole. Weź ją sobie.
– Gdzie on to schował? – usłyszała pytanie, poparte brutalnym szarpnięciem za włosy.
– Kto? Nie wiem, czego chcesz.
– Sharpe. Koniec zabawy, paniusiu. Jeśli chcesz żyć, lepiej mi powiedz, gdzie ukrył pieniądze.
– Nie wiem – wycharczała i poczuła, że nóż przecina jej skórę. Coś lepkiego pociekło Liz za dekolt. Czuła, że zaraz wpadnie w histerię. – Nigdy nie widziałam żadnych pieniędzy! Sprawdź, tu nic nie ma!
– Już sprawdziłem – odparł i tak wzmocnił uścisk, że Liz pociemniało w oczach. – Sharpe umarł szybko. Ty nie będziesz miała tyle szczęścia, jeśli nie powiesz mi, gdzie są pieniądze.
On mnie zabije, pomyślała w panice. Umrę za coś, o czym nie mam pojęcia. Pieniądze… Zbir chciał pieniędzy, a ona miała tylko pięćdziesiąt dolarów… Zaczęła tracić przytomność. Faith… Ta nagła myśl o córce przywróciła jej na chwilę świadomość. Kto się zajmie Faith, jeśli ja umrę? Liz zagryzła do krwi dolną wargę. Ból rozjaśnił jej umysł. Nie mogła tak po prostu umrzeć. Musi walczyć dla Faith.
– Proszę… – szepnęła i udała, że osuwa się na ziemię. – Nie mogę mówić… Duszę się…
Poczuła, że uścisk nieco zelżał. Z całej siły uderzyła zbira łokciem w żołądek, kopnęła na oślep stopą i zaczęła uciekać. Pośliznęła się na dywaniku, który nagle uciekł jej spod stóp, ale nie obejrzała się za siebie. Odzyskała równowagę i pobiegła do drzwi. Zaczęła wołać o pomoc, zanim jeszcze wybiegła z domu.
Musiała tylko przebiec trawnik i przeskoczyć niski płotek, by dostać się do domu sąsiada. Drżąc i pochlipując, szarpnęła klamkę. Za sobą usłyszała pisk opon ruszającego gwałtownie samochodu.
– Chciał mnie zabić! – wykrztusiła i zemdlała.
– Nic więcej nie mogę powiedzieć, panie Sharpe – oznajmił Moralas.
Siedzieli w małym biurze kapitana. Policjant nie był zadowolony z wyników śledztwa. Teczka, leżąca na jego biurku,