Soulless. T. M. Frazier
w moją stronę.
– Powiedziałeś, że Chop wypytywał dziwki o to, gdzie „ona” jest. – Zgasiłem papierosa i pociągnąłem za swoją brodę. – Myślę, że wiem, o kogo mu chodziło.
Na więziennym podwórku, w dniu, gdy słońce piekło nieubłaganie, jakby chciało ukarać nas wszystkich, odzyskałem cząstkę siebie.
– A więc co na to powiesz, bracie? Chcesz mieć nowych żołnierzy, żebyśmy znowu mogli nosić kamizelki? Żebyśmy znowu mogli uwierzyć w to gówno? – zapytał Munch, gasząc papierosa. – Możemy stworzyć własny klub, ale tym razem zrobimy to jak należy.
Strzeliłem stawami palców.
– Nie zamierzam znowu zakładać tej pieprzonej kamizelki. Ta część mnie umarła. Nie będę waszym szefem. Nie będę waszym dowódcą, ale będę żołnierzem, jak wy. Razem pójdziemy na wojnę i zniszczymy tego skurwiela.
Może i nie byliśmy oficjalnym klubem motocyklowym.
Ale oficjalnie zaczęła się wojna.
ROZDZIAL 8
Thia
– Myślałam, że zabierasz mnie do domu – powiedziałam, gdy King zaparkował przed motelem przy autostradzie, w połowie drogi między Jessep a Logan’s Beach.
– Zabieram, ale Bear nie chciał, żebyś była tam sama. Zadzwonił po kogoś, kto będzie cię pilnował. Mamy spotkać się tutaj.
– Kto to? – zapytałam, ale King już wysiadł z furgonetki i otworzył drzwi do jednego z pokojów w motelu.
Zdawało mi się, że czekaliśmy całymi godzinami, ale w rzeczywistości minęło pewnie tylko kilka minut, zanim ktoś zapukał do drzwi. King przyłożył do ust palec wskazujący. Powoli podszedł do zasłony, odsunął gruby materiał i wyjrzał przez brudne okno. Gdy to, co zobaczył, zadowoliło go, przesunął zasuwę w drzwiach i otworzył je, ale tylko na kilka centymetrów, odsuwając się, by wpuścić nieznajomego do środka.
Byłam zaskoczona.
Myślałam, że będzie to kolejny tęgi motocyklista. Ktoś, kto wygląda niebezpiecznie, ma tatuaże przedstawiające czaszki i skrzyżowane piszczele. Ale nie spodziewałam się drobnej blondynki. W ogóle nie spodziewałam się, że będzie to kobieta.
– To miejsce to jakaś melina – powiedziała bez ogródek, przechodząc obok Kinga. Rozejrzała się po pokoju, gdy on zamknął drzwi, zaciągnął zasuwę i jeszcze raz wyjrzał przez okno.
– Czy ktoś cię śledził? – zapytał King.
Zignorowała go, krążąc po pokoju jak mucha próbująca znaleźć otwarte okno.
– Wiesz, ilu ludzi co roku łapie choroby w takim miejscu? – zapytała, patrząc na łazienkę z nieskrywanym obrzydzeniem. – Statystycznie, biorąc pod uwagę wiek tego budynku oraz liczbę klientów – szacowaną oczywiście na podstawie dostępnych miejsc parkingowych lub liczby wózków do sprzątania stojących na korytarzach – nie ma w tym pokoju i w całym motelu ani jednego miejsca, które nie zostało zanieczyszczone spermą czy odchodami – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Chodziła po pokoju, oglądając wszystko – od kabli po listwy. Była tylko trochę starsza ode mnie.
– Wiedziałeś, że dwie trzecie przypadków zatrucia pokarmowego tak naprawdę nie ma z nim nic wspólnego, ale jest skutkiem ubocznym kontaktu z małymi, morderczymi, jednokomórkowymi organizmami, które czekają na twoich rękach, by przeskoczyć na jedzenie wkładane potem przez ciebie do buzi, a dalej trafiają do układu pokarmowego i doprowadzają do, jeśli masz szczęście, wielogodzinnej niestrawności i zespołu jelita drażliwego, a jeśli masz pecha, do nagłego zgonu? – Pokręciła głową. – Śmierć z powodu biegunki.
Zaczynała mnie boleć głowa.
Spokojne życie na wsi to określenie, które na pewno wymyślono w Jessep, gdzie wszystko toczyło się wolniej niż traktor jadący po głównej drodze. A ta dziewczyna poruszała się po pokoju z taką prędkością, że brzmiała i wyglądała, jakby ktoś wcisnął jej przycisk przewijania do przodu.
– Rage! – warknął King.
Dziewczyna przestała oglądać framugę drzwi i odwróciła się do niego.
– Myślisz, że ktoś cię śledził? – powtórzył.
Prychnęła, jakby King sugerował coś nieprawdopodobnego.
– Gdyby mnie ktoś śledził, to bym go sprzątnęła. Gdyby mnie ktoś śledził, to nie stałabym teraz w tym obleśnym pokoju motelowym, zastanawiając się, jakie zarazki mnie zaatakują. – Położyła ręce na pasku jasnoniebieskiej torby sportowej przewieszonej przez jej ramię, z napisem: „LEE COUNTY HIGH SCHOOL”. Spojrzała na chropowaty sufit. – Przecież mnie znasz.
– Masz na imię Rage? – zapytałam, próbując nie brzmieć na tak zaskoczoną, jak się czułam.
Miała nieco ponad metr pięćdziesiąt wzrostu. Ubrana była w różową, dopasowaną koszulkę z napisem mówiącym coś o noszeniu różowego w środy, białe szorty i białe trampki.
– Jesteś przyjaciółką Beara? – zapytałam, próbując zrozumieć, co tu się, do cholery, dzieje.
Dziewczyna przeniosła uwagę z Kinga na mnie, jakby dopiero teraz zauważyła, że jestem w tym pokoju. Uśmiechnęła się słodko. Nie był to jednak przyjazny uśmiech ani taki, jakiego można by się spodziewać po jej beztroskim nastawieniu i energicznej osobowości. To był sztuczny uśmiech. Wyćwiczony.
Ale jej nie wyszedł, bo wyglądała, jakby coś ją bolało.
Rage podeszła do drzwi i je otworzyła. Na początku myślałam, że zamierza wyjść, ale ona tylko zdjęła plastikową tabliczkę z napisem: „Nie przeszkadzać” i powiesiła ją po zewnętrznej stronie, po czym zamknęła drzwi i odwróciła się w naszą stronę.
– Tak, mam na imię Rage i nie jestem przyjaciółką Beara. Przyjaźnię się z tym, kto zapłaci więcej, a w tej chwili są to Bear i King. – Wskazała kciukiem na tego ostatniego. – A przy okazji, Rage to skrót od Raginy.
– Wcale nie – wytknął King.
– Dobra, rzeczywiście – powiedziała, przestając się sztucznie uśmiechać. – Prawda jest taka, że moje imię może mieć coś wspólnego z moimi problemami z panowaniem nad gniewem, które kiedyś mogłam mieć lub wciąż mam.
Przyglądałam się jej, ale nic nie mówiłam. Nie mogłam. Byłam oszołomiona.
– Nie zostaniemy tutaj, prawda? Nie jestem jakimś pieprzonym obleśnym motocyklistą. Po prostu nie mogę wejść do łóżka i zasnąć, jeśli wiem, że są tam żywe organizmy, a na materacu znajdują się pozostałości po nieudanych zapłodnieniach. – Wzdrygnęła się. – Już nie mówiąc o ręcznikach.
– Teraz już sypiasz? – zapytał King.
– Nie – odparła Rage tonem pozbawionym emocji, wciąż gapiąc się w sufit. Zmarszczyła nos. – Może rzeczywiście powinnam była ci powiedzieć, że ktoś mnie śledził, bo wtedy nie musiałabym się męczyć w tym motelu Batesów. – Wytrzeszczyła oczy. – O mój Boże, pleśń! – krzyknęła, wskazując na kilka czarnych plamek wokół szpary w kącie przy drzwiach. Schyliła się i złapała za gardło, jakby nagle zaczęła się dusić. Każdy jej wdech był głośny, świszczący. – Nie mogę oddychać. Grzyb wywołał u mnie napad astmy. Mam napad! Potrzebuję swojego inhalatora!
– Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytałam, podbiegając do niej, mając nadzieję, że jakoś uratuję jej życie.
– Wybuch