Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak
się uciec. Sander Gecko. – Będziemy na miejscu za kwadrans. Proszę zadbać, żeby przesyłka na nas czekała.
Aż mnie skręcało, gdy słyszałem ten jego obleśny, pełen samozadowolenia ton.
– S.I.mon – odezwałem się, gdy Gecko się rozłączył. – Wiesz, co się stanie, kiedy oni tu przyjadą? Zabiją mnie. Zaszlachtują jak świnię. Sądzisz, że Brian by tego chciał?
– To, czego Brian by sobie życzył, jest już bez znaczenia – odparła cicho SI.
– S.I.mon… – zacząłem, ale zaraz umilkłem. Nie będę błagał. O nie. Zrobiłem w swoim życiu mnóstwo rzeczy, których żałuję, znacznie więcej niż inni w moim wieku. Tego jednego nie zrobię. Nie będę błagał maszyny o litość.
Postanowiłem czekać. Wstałem, zaczerpnąłem powietrza. Przez całe życie przed czymś albo od czegoś uciekałem. Dość tego. Teraz spojrzę przeznaczeniu w twarz.
Odezwał się dzwonek do drzwi. Zerknąłem na ekran…
…i odkryłem, że przeznaczenie ma twarz Aainy Sengupty.
– Boże wszechmogący, co ona tu robi?! – jęknąłem. Nagle pomyślałem o tym, co może się stać, jeśli trafią tu na nią draby Gecko. – S.I.mon, nie możesz jej wpuś…
Za późno. Aaina otworzyła drzwi frontowe i weszła do holu.
– David? – z głośników popłynął jej głos. – David, jesteś tutaj? S.I.mon?
– Nie ma go – SI pospieszyła z informacją. – I obawiam się, że to nie jest najlepszy moment, aby…
– Gdzie on jest? Gdzie David? – dopytywała się Sengupta. – Wrócił w ogóle do domu?
– Muszę prosić, aby pani jak najprędzej wyszła. Obiecuję, że gdy tylko Dave wróci…
– A jeśli coś mu się stało? S.I.mon, dokąd on poszedł? Musiał ci przecież coś powiedzieć.
– Zapewniam, że nie wspomniał ani słowem na temat swojego miejsca pobytu. Panno Sengupta, proszę! Musi pani już iść.
Jego natarczywość w końcu zwróciła jej uwagę.
– Czemu? – zapytała. – S.I.mon, co się dzieje? O co tu chodzi?
W oknie błysnęły światła nadjeżdżającego samochodu. Tłuczeń na podjeździe zachrobotał pod kołami, moment później zgasł silnik.
– David? – Aaina podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. – S.I.mon, co to za ludzie?
Usłyszałem obok siebie szczęk zamka i drzwi prowadzące do studia nagrań nagle stanęły otworem.
– Czas na ciebie, Dave – mruknęła SI.
Wahałem się, ale krótko. Co niby miałem zrobić? Zaatakować ich wiolonczelą? Załaskotać na śmierć smyczkiem? Wbiegłem po schodach na tyle szybko, na ile pozwalały mi trzęsące się nogi.
W holu czekał już na mnie cały komitet powitalny. Sander Gecko stał w drzwiach, w nieprzyzwoicie drogim garniturze i z wyrazem uprzejmego zainteresowania na pokrytej łuskami, gadziej gębie. Przed nim do domu władowała się para dobrze mi znanych orków – Dorth’ak i Gorth’ak – dwie kaprawe mordy pokryte bliznami jak skomplikowanym tatuażem. Przypominali nosorożce wciśnięte w garnitury z Walmarta.
– David! – Sengupta stała z boku. Za jej plecami, z paskudnym uśmiechem i ostrymi pazurami opierającymi się o szyję dziewczyny, czaiła się znana mi już rudowłosa banshee.
– Proszę, proszę – zarechotał Sander Gecko, po czym wystawił olbrzymi jęzor i oblizał najpierw jedno, później drugie oko, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. – Nareszcie wpadłeś w moje łapy. Trochę to trwało.
Kiedy Dorth’ak położył mi łapsko na ramieniu, poczułem się, jakby wkręcono mi je w imadło.
– Możemy się dogadać – powiedziałem. – Mam tutaj twoje sto czterdzieści patyków. Możesz dostać pieniądze i rozejdziemy się w przyjaźni.
– O nie, chłopcze. Zbyt wiele mnie kosztowałeś… energii, pieniędzy… Moja reputacja zależy od tego, co się z tobą stanie. Dlatego wymyślę coś wyjątkowo paskudnego. A pieniądze – popatrzył na walizkę stojącą w kącie – zabiorę i tak. Po co mają się marnować? No ale przejdźmy do rzeczy. Gdzie człowiek, któremu zawdzięczam tę przyjemność?
S.I.mon długo milczał. Dopiero po chwili odważył się powiedzieć:
– Raczej nie uściśnie mi pan dłoni, panie Gecko.
– S.I.mon?! – krzyknęła z niedowierzaniem Aaina. Banshee syknęła jej coś do ucha i dziewczyna umilkła.
– Może go pan sobie zabrać, panie Gecko – kontynuował system. – Ale pannę Senguptę proszę zostawić w spokoju. Nie chcę, żeby coś się jej stało.
– Ach tak? – parsknął gangster. – Może mi zabronisz?
– Ani się waż jej tknąć, padalcu! – ryknąłem. Dorth’ak natychmiast trzasnął mnie w głowę, aż mi kręgi w karku zachrzęściły.
– Zamknij się, Rivers – burknął Gecko. – Zabierzcie go do samochodu. Zaraz się zastanowimy, co zrobić z tą damulką…
Ork pchnął mnie w stronę drzwi, ale niespodziewanie okazało się, że są zamknięte. Rozległ się trzask opadających rolet i płyty antywłamaniowe przesłoniły okna.
– Zechce pan powtórzyć, jak się do niego zwrócił, panie Gecko – odezwał się S.I.mon. W jego głosie pojawiło się coś nowego, coś, czego nie znałem.
– Otwórz te drzwi, komputerku – rozkazał gangster – albo moi chłopcy zrobią ci taki restart, że popamiętasz do końca życia.
– Nazwisko, panie Gecko – nie ustępował S.I.mon. – Jak pan go nazwał?
Gadzi pysk wykrzywił grymas zniecierpliwienia.
– Rivers – wybuchnął. – Przecież tak się nazywa, no nie? Sonny, kurwa jego mać, Rivers.
Na moment zapadła cisza. Wszyscy, nawet orkowie, czuli podświadomie, że dzieje się coś ważnego, czego nie rozumieją.
Wszyscy poza mną i S.I.monem.
– Czy to prawda, Dave? – zapytał z wahaniem. – Czy to prawda, że posługujesz się nazwiskiem Sonny Rivers?
Uniosłem głowę, popatrzyłem prosto w wycelowaną we mnie kamerkę. Później przytaknąłem.
Usłyszałem westchnienie. Bolesne. Gdybym sam tego nie przeżył, nie uwierzyłbym, że program komputerowy potrafi tak wzdychać.
– Panie Gecko – powiedział S.I.mon. – Nasza umowa jest nieaktualna. Przykro mi, że pana fatygowałem. Jestem zmuszony prosić, aby obiecał pan już nie nękać, hm, Sonny’ego Riversa i nigdy więcej nie pojawił się w Springfield. W przeciwnym wypadku…
– Posłuchaj, zasrany kalkulatorze… – zaczął gangster.
– …musi się pan liczyć z nieprzewidzianymi konsekwencjami.
– W modem sobie wsadź swoje nieprzewidziane konsekwencje! – krzyknął Gecko. – Dorth’ak, wyważ te pieprzone drzwi!
– Panno Aaino – odezwał się S.I.mon. – Czy mogę prosić, aby zadbała pani o swoje bezpieczeństwo?
– Z przyjemnością, SI.
Sekundę później rozpętało się piekło.
Wiele