Star Force. Tom 3. Bunt. B.V. Larson
już w życiu wielu dziwnych rzeczy. Niektóre z nich zdarzyły się po raz pierwszy w historii ludzkości. Ale jazda przez kosmos na deskorolce o kształcie dysku podczas próby uniknięcia wrogiego ostrzału musiała być jednym z najdziwniejszych zjawisk, nawet jak na mnie.
Wrogi ostrzał składał się z promieni, zapewne laserowych. Tak przypuszczałem, bo wiązki były szybkie i w warunkach próżni niewidoczne. W kosmosie nie można zobaczyć słupa światła. Byłem w stanie wykryć ogień wroga jedynie dzięki widocznej gołym okiem reakcji na kontakt z przeszkodą. Na przykład z deskorolką.
Gdy dostał jeden z marines, nie eksplodował, ale zajął się ogniem. Nie powstrzymało to jednak jego pędu. Masa będąca niegdyś jego ciałem nadal leciała ze znaczną prędkością. Pęd prowadził moich ludzi ku celowi, nawet spalonych na żużel. Wyglądali jak meteory, kule białego ognia, za którymi ciągnął się ogon pary.
Co jakieś dziesięć sekund trafiali jednego z nas. W polu widzenia udało mi się naliczyć trzydzieści trafień. Potem przestałem liczyć, bo byliśmy już prawie na miejscu. Okręty desantowe, które przetrwały lot, obróciły główne silniki o sto osiemdziesiąt stopni, żeby zapewniały hamowanie. Dramatycznie zwalniały, a wokół mnie ludzie zaczynali robić to samo.
Nigdy nie trenowałem z tym zaprojektowanym przez siebie, dziwacznym latającym talerzem. Było mi teraz wstyd, ale darowałem sobie betatesty, polegając na relacjach innych żołnierzy podczas wprowadzania poprawek. Nigdy nie był ze mnie szczególny surfer czy skater.
Najgorsze było odwrócenie. Prawie spieprzyłem sprawę, wykonując manewr, podczas gdy system napędowy wciąż był aktywny. Gdybym to naprawdę zrobił, spadłbym ze swojej maleńkiej platformy w kształcie spodka, mimo nanitowych zabezpieczeń. Przypomniałem sobie w ostatniej chwili i udało mi się wyłączyć napęd, obrócić się i dopiero wtedy włączyć silnik.
Zdałem sobie sprawę, że z powodu swojej olbrzymiej niekompetencji za późno zacząłem hamować i leciałem zbyt szybko. Mijałem innych marines. Opuściwszy okręt desantowy, byłem jednym z ostatnich, a teraz podążałem z szaleńczą prędkością, podczas gdy oni hamowali. Tylko łut szczęścia sprawił, że nie zderzyłem się z tymi, którzy wykonywali porządnie swoją robotę.
Zwiększyłem moc, aż ugięły się pode mną nogi. Nie miałem pojęcia, z jaką wielokrotnością g hamuję. Zapewne sześć, może więcej. Nie byłbym w stanie stać prosto, gdyby nie wzmocniona nanitami muskulatura i egzoszkielet pancerza. Normalny człowiek po prostu by się złamał i oderwał od deskorolki. W tym momencie, tak blisko powierzchni ogromnej stacji kosmicznej, wypełniającej już całe pole widzenia pode mną, potrzebowałem latającego talerza, aby przeżyć. Tylko dzięki niemu byłem w stanie zwolnić tak, by nie skończyć jako miazga.
– Wszystko w porządku, sir? – odezwał się przez radio Kwon. Zapewne obserwował mnie. Nie miałem pojęcia, którzy marines znajdowali się w mijanych przeze mnie kapsułach. Po serii wstrząsów w końcu zwolniłem dość, aby nie stać się przypadkową kupą atomów w momencie zderzenia. Gdy miałem już odrobinę kontroli nad swoją platformą, odpowiedziałem.
– W porządku. Chciałem po prostu być na czele ataku – skłamałem.
– Zawsze jest pan na pierwszej linii frontu – powiedział z lekką dezaprobatą. – To bardzo niebezpieczne!
Uśmiechnąłem się lekko. Tym razem nie musiał mi tego mówić. Chwilę później wylądowałem. W zasadzie była to kontrolowana katastrofa. Uderzyłem w stację szybciej, niż się tego spodziewałem. Zdałem sobie sprawę, że nie wylądowałem na samej powierzchni satelity, ale na jednej z tych ich rurek. Poruszałem się z prędkością porównywalną z tą, z jaką lecieć mógłby skoczek ze spadochronem. Uderzywszy w kadłub, zacząłem koziołkować i gdy w końcu trafiłem na płaską powierzchnię, wylądowałem na lewym ramieniu. Odskoczyłem, odzyskałem kontrolę nad spodkiem i poszybowałem ku metalowej powłoce. Po raz pierwszy cieszyłem się, że mam na sobie twardy kombinezon bojowy. Chyba nic nie złamałem i wciąż mogłem ruszać kończynami, więc uznałem, że wszystko ze mną w porządku.
Sapiąc, opuściłem swój mały pojazd i podniosłem go. Wezwałem Kwona.
– Powiedz ludziom, aby pamiętali o wzięciu spodków ze sobą. Może to być jedyny sposób na opuszczenie tej ozdoby choinkowej, gdy skończymy misję. I niech uważają na te wielkie metalowe druty czy rury.
– Tak jest, sir – odparł Kwon, przekazując moje rozkazy dalej.
Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że reszta również zaczyna lądować. Udało nam się – przynajmniej większości z nas. Zapewne dzięki elementowi zaskoczenia. Obcy wewnątrz stacji zapewne teraz panikowali. Wyobrażałem sobie, jak zastanawiają się, co wystrzelił w ich stronę okręt makrosów. Czy mają zestrzelić te obiekty i rozpocząć wojnę? Może makrosy jedynie wyrzucały śmieci? A może to jakieś nieporozumienie? Strach, trudne decyzje. Oczywiście odpowiedzią był koszmar. Ponad tysiąc pięciuset moich marines przedostało się przez ich systemy obronne i teraz pełzało po kadłubie, gdzie najwyraźniej nie zainstalowali przeciwśrodków.
Większość ludzi hamowała, lądując niedaleko. Niektórzy wylądowali lepiej niż ja. Byli młodsi i świetnie wyszkoleni. Ale ci, których spotkałem, byli zachwyceni. Stary, szalony Riggs wszystkich wyprzedził. Uśmiechnąłem się, wiedząc, że takie chwile pomagały zbudować morale – nawet jeśli powodzenie było skutkiem błędu.
W momencie, gdy zlokalizowałem w końcu nieuszkodzony okręt desantowy, szło za mną ponad trzydziestu marines z kompanii Beta. Wiertło laserowe już pracowało, przyciemniając nasze osłony hełmów na tyle, że niewiele widzieliśmy. Parliśmy niezdarnie do przodu, polegając na tym, że buty magnetyczne zapobiegały przypadkowemu odlotowi w kosmos. Każdy niósł spodek, wiedząc, że to jego bilet do domu. Wielki laser na okręcie desantowym wciąż buchał, robiąc dziurę w poszyciu stacji. Widok był niepokojący. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać. Kadłub miał niewiele ponad metr grubości. Ze świeżo wypalonej dziury wylatywał strumień gazów i ognia, szybko otaczając okręt desantowy i zmieniając go w pochodnię. Żołnierze cofnęli się.
– Wygląda na to, że się przebiliśmy. Wyłączyć laser! – krzyknąłem przez radio. Pilot wykonał polecenie, a stopione kawałki metalu ochłodziły się, formując latające wokół nas pomarańczowe kule. Stacja nie była na tyle duża, by sama mogła generować znaczącą grawitację. Wszystko unosiło się w nieważkości.
Z otworu nadal wydobywały się gazy. Widzieliśmy coś podobnego do strumienia pary. Wylatywał w przestrzeń. Zmarszczyłem brwi, nieco zaniepokojony. Czy ci obcy nie potrafili odciąć rozhermetyzowanych sekcji stacji? Czy przebiliśmy ich balon i udusiliśmy milion niewinnych istot?
Po jakiejś godzinie strumień gazów w końcu niemal ustał. Nadtopiony metal, który rozświetlał wyrwę, zdążył już zamarznąć.
– Potrzebuję dwóch zwiadowców – powiedziałem.
Wystąpili dwaj mężczyźni z lżejszym osprzętem. Wysłałem ich na rozpoznanie. Mogłem opuścić czujnik na nanitowej linie, ale nie chciałem opóźniać misji. Mając więcej czasu, obrońcy mogli lepiej się zorganizować. Liczyła się każda sekunda.
Zwiadowcy weszli do wyrwy i rozejrzeli się. Przesłali nagranie sporej komory, pełnej organicznych materiałów. Wyglądały na rośliny, pływające w wodzie, która teraz zamarzała. Najwyraźniej istniał tutaj jakiś rodzaj kontroli grawitacyjnej, która utrzymywała płyn w otwartych zbiornikach.
Zamyśliłem się. Może najechaliśmy ich ogrody hydroponiczne? Jeśli tutejsze rośliny korzystały z fotosyntezy tak samo jak nasze, musiały być niedaleko powierzchni, aby zbierać światło gwiazdy. Zapewne dlatego wyleciał taki gejzer gazów. Woda, powietrze, ciepło i ciśnienie – wszystko złożyło się na wybuch pary.
– Ruszać