Koma. Aleksander Sowa
„I gdzie te frytki?”, udając, że bierze mnie za kelnerkę, chociaż wyczułam oczywisty i nieukrywany podryw. Jego też to bawiło. Widziałam, że Krystianowi nie brakuje niczego w portfelu. Może to śmieszne, ale przypominał Thomasa Andersa.
– Z Modern Talking?
– Tak. Jako małolata kochałam się w nich. Wieszałam plakaty ze „Świata Młodych” i zasłuchiwałam się w ich piosenkach. Krystian swoim pojawieniem się przypomniał mi odległe czasy. Poczułam się znów jak wolna kobieta.
– Czym się pan Jankowski zajmował?
– Miał agencję reklamową.
– Podobna branża jak w państwa firmie.
– Dariusza firmie.
– Rozumiem. Tak czy inaczej postanowiła się pani umó-wić z panem Jankowskim?
– Właściwie Darek jest sam sobie winny.
– Jak to?
– Kiedy dowiedział się, że byłam w Szalonym Koniu, zrobił kolejną awanturę. Wtedy pomyślałam: a co mi zależy? Postanowiłam zadzwonić do Krystka. Umówiliśmy się. Zjedliśmy kolację, potem pojechaliśmy do jego biura. Spotkanie skończyło się w hotelu Prezydent, ale – szybko dodaje – do niczego nie doszło.
– Dlaczego?
– Przyznał, że jest żonaty, choć nie układa mu się z żoną. Już dwukrotnie wyprowadzał się od niej, a ona dwa razy złożyła pozew o rozwód i wycofywała go. Dręczyła go, że nie rozwija firmy, nie inwestuje. Sama, zamiast się zająć domem i urodzić dziecko, była szefową dobrze prosperującej i to własnej spółki. Ale w ciążę zajść nie potrafiła. Potraktowałam tę sprawę honorowo. Jako że sama byłam zdradzana przez męża, nie chciałam takiego świństwa robić innej kobiecie. Natychmiast zerwałam znajomość. Więcej się nie spotkaliśmy. I dobrze, bo Krystian podobno zaczął zdradzać żonę ze swoją miłością z lat szkolnych. Tak czy inaczej mój mąż dowiedział się o tym spotkaniu. Przyszedł pijany do mieszkania matki. Awanturował się. Wiedziałam już, że Darek wie, jak wygląda Krystek, gdzie się spotkaliśmy. Znał nawet numer pokoju, do którego poszliśmy w hotelu.
– Śledził was?
– Wynajął detektywa.
– Skąd pani o tym wie?
– Przyznał się.
– Co powiedział?
– „Wiem, z kim się spotykasz, ździro. Przyznaj się, pie-przysz się z Jankowskim” i takie tam. „Wynająłem detektywa, żeby was śledził”.
– Rozumiem.
– Zadzwoniłam po policję. Zanim przyjechali, Darka już nie było. Wrócił, jak odjechali, wtedy pobił mnie i mamę. Zrobiłam obdukcję, zgłosiłam się na policję. Założyli mu Niebieską Kartę.
– Co to takiego?
– Teczka dla znęcających się nad swoją rodziną.
7.
– Na sekcji wyszło – ciągnie komisarz – że Jankowski dostał też kilka razy nożem. Na szczęście, chociaż denat prawie nic nie miał przy sobie, nie było problemu z identyfikacją zwłok.
– Dlaczego?
– Bo duży był.
– Zgłoszono jego zaginięcie?
– Mało powiedziane. Żona, matka i przyjaciele przez miesiąc szukali go po całym Wrocławiu. Całe miasto oklejono plakatami ze zdjęciem i rysopisem. Matka poszła nawet do jasnowidza. Zeznała, że ten powiedział jej o krzyżu, który nad nią wisi.
– Niewesoła przepowiednia.
– To nie wszystko. Jasnowidz powiedział też, że syn jest gdzieś, gdzie jest zimno, ciemno i głęboko.
– To by się zgadzało – przyznaje dziennikarz. – Znaleźli-ście go przecież w Odrze.
– Tak.
– Wierzy pan, panie komisarzu, w jasnowidzenie?
– Kościół nie uznaje jasnowidzów. Ja też. Nie wierzę. Bardziej interesują mnie fakty. Tyle że proroctwo po sekcji dziwnie pasowało.
– Dlaczego?
– Patolog stwierdził, że zanim Jankowskiego zamordo-wano, wcześniej przez około trzy dni go bito, głodzono, a dopiero potem wrzucono do wody.
– Umarł od zadanych ran czy się utopił?
– Tego nie dało się nam ustalić. Wiedzieliśmy, że zaginął trzynastego listopada, a zgon prawdopodobnie nastąpił między szesnastym a siedemnastym listopada.
– Rozumiem. Po sekcji wszczęliście dochodzenie?
– Tak, głównie przesłuchiwaliśmy świadków.
– I co udało się ustalić?
– Pracownica Jankowskiego zeznała, że w dniu zaginięcia ktoś zadzwonił i złożył zamówienie na tablice reklamowe. Około czwartej po południu w biurze pojawiło się dwóch mężczyzn. Szef z nimi wyszedł.
– Jednym z nich był Laba?
– Ułatwiłoby nam to sprawę – policjant zapala papierosa z uśmiechem – ale nie. Niestety.
– Więc kim byli ci ludzie?
– Nigdy tego nie ustaliliśmy.
– Czyli niewiele wiadomo.
– Nie do końca – zaprzecza Jagodnikow, wypuściwszy dym. – Dowiedzieliśmy się, że zanim Jankowski znikł, ktoś za-dzwonił do jego matki, też w sprawie tablic. Matka odesłała rozmówcę do syna.
– Podając jego telefon?
– Tak. Jankowski tego dnia też do niej zadzwonił.
– Ostatni raz?
– Tak.
– Czyli dalej prawie nic.
– Otóż nie – Jankowski zostawił samochód przed biurem. Pojechał z rzekomymi kontrahentami, a jak zeznała pracownica, nigdy nie miał w zwyczaju tak robić. To wskazywało, że prawdopodobnie znał ludzi, z którymi wyszedł.
– Czy Laba znał Jankowskiego?
– Uparcie twierdził, że nie.
– No a jakieś inne dowody? Krew, odciski palców, DNA?
– Nic.
– Więc sprawę zamknęliście?
– Tak, ale nie od razu. Ostatnią szansą był dla nas Fajbusiewicz.
– Kto?
– Fajbusiewicz – powtarza policjant. – No, ten od „997”.
– A! „Magazyn Kryminalny 997”?
– Właśnie.
– Pomógł coś?
– Po emisji długo myśleliśmy, że program nic nie dał. To, że jednak nam pomógł, okazało się dopiero po latach.
– Co było dalej?
– Po programie, w maju dwa tysiące pierwszego roku, prokuratura umorzyła śledztwo.
– Niebywałe. Zbrodnia doskonała?
– Nie ma czegoś takiego – glina jest pewny swego – panie redaktorze. Zbrodnia doskonała nie istnieje. Może być tylko zbrodnia z niewykrytym sprawcą.
– No ale jak nie ma, skoro nie udało się wam nic znaleźć? Ani motywu, ani sprawcy. Nic. Nawet wskazówek.