Wyspa Camino. Джон Гришэм
A SIĘ W ZRĘCZNĄ AGENTKĘ
Włamanie do biblioteki Uniwersytetu Princeton stawia na nogi FBI. Dwóch sprawców zostaje błyskawicznie ujętych, pozostali zapadają się pod ziemię… razem z łupem – pięcioma oryginalnymi rękopisami powieści F. Scotta Fitzgeralda, w tym tej najsłynniejszej.
Firma ubezpieczeniowa, która podejmuje własne śledztwo i uważnie obserwuje ruchy na rynku antykwarycznym, ma swojego podejrzanego: Bruce’a Cable’a, właściciela małej księgarni na florydzkiej wyspie Camino. Niestety, brakuje dowodów na jego powiązanie z kradzieżą bezcennych rękopisów. Firma ma tę przewagę nad policją i FBI, że nie musi trzymać się zasad. Zatrudnia więc Mercer Mann, początkującą pisarkę, która za małą fortunę zgadza się zamieszkać na wyspie i zbliżyć do Cable’a. Pytanie tylko, na ile Mercer będzie gotowa „zbliżyć się” do przystojnego i czarującego właściciela księgarni. I czy ten da się tak łatwo inwigilować.
Bo świat książek może się okazać bardziej mroczny i niebezpieczny, niż się wydaje…
Współczesny amerykański pisarz, autor 38 powieści (w tym sześciu dla młodzieży), fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w prawie 50 językach, a ich łączny nakład przekroczył 300 milionów egzemplarzy. W 2011 r. otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee.
Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy takiej miary jak Sydney Pollack, Francis Ford Coppola, Robert Altman czy Alan J. Pakula, a ekranizacje jego powieści, m.in. Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Czas zabijania z Matthew McConaugheyem, Sandrą Bullock i Kevinem Spacey czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem, stały się megahitami.
Dla Renée
Dzięki za temat
Rozdział 1
SKOK
Oszust przywłaszczył sobie tożsamość Neville’a Manchina, autentycznego wykładowcy literatury amerykańskiej z Uniwersytetu Portland i przyszłego doktoranta na Uniwersytecie Stanforda. W liście, napisanym na doskonale podrobionym papierze firmowym, „Magister Manchin” podał się za początkującego badacza twórczości F. Scotta Fitzgeralda, wybierającego się wkrótce w podróż na Wschodnie Wybrzeże i bardzo chciałby zobaczyć „rękopisy oraz dokumenty” tego wielkiego pisarza. List zaadresowany do doktora Jeffreya Browna, dyrektora sekcji rękopisów Działu Ksiąg Rzadkich i Zbiorów Specjalnych w Bibliotece Firestone’a na Uniwersytecie Princeton, przyszedł wraz z kilkoma innymi. Został skrzętnie zarejestrowany, przekazany dalej i w końcu trafił na biurko Eda Folka, młodszego bibliotekarza, którego obowiązkiem – wśród wielu innych monotonnych zadań – było sprawdzanie kompetencji piszących do nich osób.
Ed otrzymywał kilka takich listów tygodniowo. Pod wieloma względami wszystkie były identyczne, choć pisali je zarówno wielbiciele i samozwańczy specjaliści od twórczości Fitzgeralda, jak i – od czasu do czasu – prawdziwi naukowcy. W poprzednim roku kalendarzowym Ed sprawdził i wpuścił do biblioteki sto dziewięćdziesiąt osób. Ludzie ci przyjeżdżali z całego świata i pełni pokory wchodzili do biblioteki z szeroko otwartymi oczami, jak pielgrzymi do świątyni. Pracował na tym stanowisku od trzydziestu czterech lat i przez ten czas widział chyba wszystkie kategorie badaczy i ciekawskich. I wcale ich nie ubywało. F. Scott Fitzgerald nie przestawał fascynować. Ruch w bibliotece był taki sam jak przed trzydziestu laty. Ostatnio jednak Ed zastanawiał się coraz częściej, czy w życiu pisarza zostało coś, nad czym by jeszcze nie ślęczano, czego by dokładnie nie przestudiowano i o czym by nie napisano. Pewien uczony powiedział mu niedawno, że do tej pory wydano co najmniej sto książek i opublikowano ponad dziesięć tysięcy artykułów naukowych o Fitzgeraldzie jako człowieku i pisarzu, o jego twórczości i szalonej żonie.
Facet zapił się na śmierć w wieku czterdziestu czterech lat! A co by było, gdyby wciąż pisząc, dożył późnej starości? Ed potrzebowałby asystenta, jednego albo dwóch, a może nawet całego zespołu. Z drugiej strony wiedział jednak, że przedwczesna śmierć jest często kluczem do późniejszego uznania (nie wspominając już o wyższych tantiemach).
Po kilku dniach zajął się w końcu listem od magistra Manchina. Przejrzawszy szybko biblioteczny rejestr, zorientował się, że jest to nowa postać i nowa prośba. Kilku weteranów było w Princeton tyle razy, że po prostu dzwonili do niego i mówili: „Cześć, będę w przyszły wtorek”, przeciwko czemu Ed nie protestował. Co innego z Manchinem. Wszedł na stronę internetową Uniwersytetu Portland i tam go znalazł. Licencjat z literatury amerykańskiej na Uniwersytecie Stanu Oregon, magisterium na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, od trzech lat wykładowca kontraktowy. Początki brody, prawdopodobnie tymczasowej, wąskie okulary bez oprawek – na zdjęciu wyglądał jak zwyczajny młody, mniej więcej trzydziestopięcioletni, mężczyzna.
W swoim liście prosił o odpowiedź na prywatny adres mailowy, bo – jak twierdził – na służbowy rzadko zagląda. Pewnie dlatego, że jesteś tylko mało ważnym wykładowcą na kontrakcie i nie masz własnego gabinetu, pomyślał Ed. Takie myśli nachodziły go często, choć oczywiście był zbyt doświadczonym profesjonalistą, żeby się nimi dzielić. Następnego dnia z czystej ostrożności wysłał odpowiedź na służbowy adres Manchina, dziękując za list i zapraszając go do Princeton. Spytał także o przybliżoną datę jego wizyty i wyłożył kilka podstawowych zasad obowiązujących gości pragnących