1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
rozumie – wyrzuciłem z siebie i od razu pożałowałem tego językowego przymilania się do młodzieży.
Udała, że nie zauważyła mojej wpadki, albo naprawdę nie zwróciła na nią uwagi. Po prostu odwróciła się na pięcie i wyszła.
Usiadłem za biurkiem. Byłem bardzo zadowolony, że udało mi się z nią umówić, ale z drugiej strony czułem się upokorzony jej bezczelnością, inteligencją i błyskotliwością. Igrała sobie ze mną, a ja nie potrafiłem nawet odbić piłeczki. Może byłem na to za wolny, może zbyt długo tego nie robiłem? A może ona po prostu jest dobra w te gierki, ale tylko w nie i tak naprawdę jest głupią cipą, która jedyne, co potrafi, to flirtować ze starszymi od siebie. W głębi duszy jednak wiedziałem, że jest inaczej, że to nie tylko zdolność do prowadzenia takich small talków, do gry towarzyskiej. Byłem już prawie pewien, że to niesamowita dziewczyna i że mnie zrani. Cieszyłem się bardzo na jutrzejsze spotkanie.
Przyłapałem się jednak na innego rodzaju irytacji. Bo uświadomiłem sobie, jak archaiczny, dziwaczny i pokrętny jest mój język. „Obróciła się na pięcie”? Co to, kurwa, niby znaczy? Albo „pomyślałem w głębi duszy”. Co to jest? No i jeszcze ten „kozi róg”. Czy ktoś widział kozi róg? To miejsce w oborze czy narośl na łbie kozła?! Jak ja mówię, jak ja myślę? Skąd mi się wzięły te wszystkie kalki językowe? Kaleki językowe. Jak bardzo ograniczają to, co chcę powiedzieć, co chcę wyrazić. Przecież to musi mieć wpływ na to, jak bardzo pokraczne są nasze próby nazywania rzeczywistości. Badali to Sapir i Whorf, badały inne mądrale, ale czy dostaliśmy kiedyś jasną odpowiedź na pytanie, czy możliwe jest wyjście poza język, poza jego granice i reguły? Czy my w ogóle możemy się porozumiewać z innymi? Zwłaszcza jeśli są spoza naszego kręgu językowego i cywilizacyjnego. Przecież ten szklany mur naszego języka skutecznie oddziela nas od bliźnich, zamyka nas w naszym ksobnym świecie. Każdy próbuje go rozbić, ale wcześniej czy później rozumie, że to niemożliwe, że wszystko, co najważniejsze, nigdy nie będzie przekazane, że żyjemy samotnie i nie ma szans na to, byśmy mogli nawiązać jakiś prawdziwy kontakt z innymi. A już na pewno nie za pomocą słów.
Pierwszy raz zrozumiałem to przez przypadek, zresztą nawet zabawny. Zaciekawiło mnie, dlaczego mówi się o tym, że ktoś jest samotny jak palec. Przecież palce nie są samotne, są w grupie, obok siebie. Czyżby te przysłowia wymyślali stolarze? Ale potem się okazało, jak pogrzebałem w internecie, że w staropolszczyźnie słowo „palic” oznaczało kciuk, podczas gdy reszta palców była nazywana „parstami”. Zatem „samotny jak palec” znaczyło „samotny jak kciuk”. Niby proste, ale wtedy właśnie po raz pierwszy pojąłem, że słowa nami igrają, że bawią się nami, a na końcu oddzielają nas od innych. Że tylko między nimi dzieje się coś ważnego. A raczej poza nimi, wbrew nim. Że prawdziwi jesteśmy, tylko wtedy kiedy nie używamy słów, kiedy nie posługujemy się nimi w umyśle. Bo przecież w tym wszystkim nie chodziło o wymawianie wyrazów i zdań, ale o posługiwanie się nimi także w myślach. Z drugiej jednak strony na początku było słowo, to ono uczyniło nas ludźmi, oddzieliło od świata zwierząt. Tak przynajmniej do pewnego czasu wydawało się ludzkości. Ale prawdą było, że pozbywając się słów, pozbywalibyśmy się całego dorobku cywilizacji. Wszak była ona ufundowana na słowach i ich znaczeniach. Słowo było na początku ludzkości. Ono powołało ją do życia. Ale też ono uniemożliwiało relacje z innymi. Albo inaczej – fałszowało je, zmieniało, zaciemniało.
Przez cały następny dzień myślałem o tym, jak się ubrać na randkę z Sonią. Wybór miałem naprawdę ograniczony, a chciałem jakoś wyglądać. To jednak, co miałem w szafie, przerażało mnie. Za każdym razem, gdy już coś włożyłem, wybuchałem śmiechem na widok swojego odbicia w łazienkowym lustrze.
– No przecież wyglądam jak parodia siebie – myślałem.
Pocieszało mnie jedno: ona w tych moich ciuchach nie dostrzeże niczego komicznego. Przecież sama będzie ubrana, jak nakazuje moda epoki. Zresztą już wczoraj i przed tygodniem zauważyłem, że ubierała się zgodnie z kanonem obowiązującym pod koniec komunizmu w Polsce, czyli w jakieś swetry ręcznie pewnie dziergane przez jej mamę i dekatyzowane dżinsy marki Odra. No i to uczesanie à la Kim Wilde. W tamtym czasie prawie wszystkie dziewczyny tak się właśnie strzygły. A chłopcy walili sobie konia na myśl o Kim, choć większą popularnością cieszyła się Sabrina ze swoimi wielkimi cyckami pokazanymi w teledysku Boys, Boys, Boys czy Samantha Fox ze swoim słodkim pojękiwaniem w Touch Me.
W końcu jakoś skompletowałem swój ubiór i przed szesnastą ruszyłem z R. swoim maluszkiem. Nie chciałem się spóźnić. Wcześniej poprosiłem kolegę z wydziału o zostawienie w umówionym miejscu klucza do jego pokoju w hotelu asystenckim, by w razie powodzenia móc zaciągnąć Sonię do tego brzydkiego pokoiczku i tam skonsumować nasz rozpoczynający się romansik. Zazwyczaj trzeba przygotowywać się na najgorsze, ale czasami trzeba także być gotowym na najlepsze. To drugie rzadko mi się zdarzało w życiu, zatem tym bardziej nie chciałem – pod jego koniec – pozwolić uciec okazji, gdyby się jakimś szczęśliwym trafem nadarzyła.
Prawda była bowiem taka, że od kilkudziesięciu lat nie miałem kontaktu seksualnego z żywą kobietą. Jasne, że korzystałem z dostępnych programów wirtualnego seksu, ale bądźmy szczerzy: nie były najwyższej jakości i czasami lepiej było po prostu zrobić sobie dobrze w starym, tradycyjnym stylu. Ponadto od dłuższego już czasu moje libido było bliskie zeru i jakoś nie miałem ochoty na tego typu przyjemności. Raczej słuchałem muzyki, czytałem bookery, oglądałem dawne filmy z połowy dwudziestego pierwszego wieku.
Ale teraz sytuacja była inna – korzystałem z najdroższego i dostępnego tylko raz w życiu programu Terminala Odejścia, a ten był hiperrealny. Czułem w sobie wszystko to, co czterdziestolatek powinien czuć: siłę, pożądanie, pragnienia. Odczuwałem swoje ciało, cieszyłem się jego siłą i sprężystością, a zarazem odczuwałem inne otaczające mnie ciała. Także, a nawet przede wszystkim, ciało Soni. Chciałem go. Chciałem jej.
W „Kryształowej” pojawiłem się na pół godziny przed umówionym czasem. W dobie przedinternetowej, w czasach bez telefonów komórkowych i łączy neuronowych, spóźnienie mogło oznaczać brak spotkania. Bo nie można było zadzwonić, przesłać SMS-a, wysłać maila, przekazać neurolettera, w którym napisalibyśmy, że jesteśmy w drodze i będziemy za dwa kwadranse. Pamiętałem tamte czasy i napawały mnie przerażeniem. Ileż związków musiało się rozpaść, bo komuś wypadł pociąg czy autobus i na randkę przyjechało się godzinę po czasie. Ileż par rozeszło się tylko dlatego, że nie było tych środków komunikacji i ludzie nie mogli do siebie zadzwonić, odnaleźć się w sieci, odszukać w mediach społecznościowych. To był straszny czas. Oczywiście to, co przyszło potem, też miało swoje wady, jednak przerażała mnie myśl, że tamte głuche i nieme czasy mogłyby wrócić. To jak powrót do kinematografii, w której gwiazdą byłby Buster Keaton.
Pojawiła się na kilka minut przed szóstą.
– Ha, a myślałam, że pana zawstydzę i powitam pana jako gospodarz – uśmiechnęła się.
– No to się pani nie udała ta podła sztuczka – odpowiedziałem, po raz pierwszy czując się górą w naszej konwersacji. – Kawa? – zaproponowałem. – I może zestaw obowiązkowy: wuzetka lub krem sułtański?
– Proszę mocną kawę i koniak – zdecydowała. – Na słodycze przyjdzie jeszcze czas. Na kremy może też.
Uśmiechnęła się przy tym do mnie. Gdybym ja to powiedział, wyszedłbym na chama, ale w jej ustach to po prostu było flirtowanie.
– To jak, doktorze? – kontynuowała. – Omówimy szczegółowo plan mojej pracy?
– A tak,