.
następne dwa dni nic specjalnego nie robiłem. Nie przygotowywałem się także do spotkania. Uznałem bowiem, że nie ma to najmniejszego sensu. Nie muszę przecież grać tam głównej roli i mogę przyjąć rolę obserwatora bardziej niźli aktywnego aktora. Widz, nie uczestnik – tak to sobie wymyśliłem.
Tymczasem nadal cieszyłem się swoją cielesnością. Raz nawet zrobiłem sobie dobrze. Dreszcze, których wówczas doznałem, zaskoczyły mnie – to było jednak o wiele lepsze niż wrażenia, które przez ostatnie lata odczuwałem w swym coraz bardziej schorowanym ciele. Tam, w przyszłości. Tu miałem siłę i jurność czterdziestolatka i miło było sobie przypomnieć, co to oznacza. Znów byłem mężczyzną. Znów odczuwałem żądze i mogłem być obiektem pożądania. Żyłem.
Nieuchronnie zbliżyła się niedziela. Przed wyjściem ubrałem się najbardziej elegancko, jak tylko pozwalała zawartość mojej szafy. Nie było to łatwe – zielona marynarka nijak nie komponowała się z beżowymi spodniami z mankietami. Nie miałem jednak wyboru. To znaczy, miałem: mogłem włożyć dekatyzowane dżinsy, ale w nich wyglądałbym jeszcze bardziej idiotycznie. Pocieszałem się tylko, że nikt nie zwróci uwagi na tę moją kreację, bo przecież taka dziś moda i to się nosi.
W drodze do domu rodziców chciałem wstąpić do sklepu i kupić wino, ale zapomniałem, w jakich znalazłem się czasach. Wszystko było pozamykane na głucho. Jedyne, co mnie uratowało przed całkowitą klęską towarzyską, to fakt, że przypomniałem sobie o prywatnej kwiaciarni czynnej w tamtym okresie w R. Była własnością badylarzy, którzy mieszkali przy miejskim parku. Prawie biegiem dotarłem tam i zadzwoniłem do bramy. Po dwóch minutach jakaś starsza kobieta wpuściła mnie do środka. Badylarze mieszkali nad kwiaciarnią i schodzili, gdy kogoś dopadła romantyczna potrzeba wręczenia bliźniemu kwiatów. Kobieta na odpierdol zrobiła mi wiązankę bez ładu i składu – widać było, że nie kończyła kursu ikebany w Tokio, a moją obecność u siebie w niedzielę w porze obiadowej uważa za naruszenie jej najświętszych ludzkich praw. Zapłaciłem bez dawania napiwku. Jak Kuba Bogu…
Kwadrans po czternastej byłem pod drzwiami swego rodzinnego mieszkania. Serce biło mi jak szalone – ta wyświechtana fraza najlepiej opisywała mój stan. Może był to skutek marszobiegu, który uskuteczniłem w drodze od kwiaciarni, a może jednak podekscytowania na myśl o czekającym mnie spotkaniu. Na sekundę przed zapukaniem w drzwi pomyślałem:
„Spotkam się z dwojgiem zmarłych i w sumie najbliższych mi osób. Właściwie to z trojgiem”.
Zapukałem do drzwi. Ze środka doszedł mnie głos mamy:
– No wchodź, przecież otwarte.
Nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi. Moje nozdrza zaatakował zapach rosołu. Znajomy zapach. Tylko mama potrafiła tak go przyprawić, że owa woda z kurczakiem i makaronem tak pachniała.
„Magdalenka” – przebiegło mi przez głowę i już widziałem, że dam radę, że będę potrafił się zdystansować, że będę na chłodno obserwował. Że będzie tak, jak zawsze było w moim życiu. Prawie zawsze.
– Kwiaty? – zdziwiła się. – Chyba nie dla mnie?
– Dla ciebie – wydusiłem.
– Ależ miło! – prawie wykrzyknęła. – To naprawdę bardzo miło z twojej strony. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio dostałam kwiaty.
Popatrzyła wymownie na mojego ojca, który siedział w fotelu i nawet nie miał zamiaru się ruszyć. Nie wychwycił chyba także pretensji w głosie swej żony. Nadęty buc nawet nie wiedział, kiedy się go obraża. Co ona w nim widziała przed dwudziestu laty? Nie był ani specjalnie przystojny, ani mądry, ani dobry. Przeciętny typ. Nie był złym człowiekiem, nie bił jej za często, nie pił ciągami, pensję przynosił do domu, nie szwendał się z koleżkami.
„Może dlatego, że nie miał koleżków – pomyślałem złośliwie. – Na to jednak trzeba być kimś: zbójem, chujem, chuliganem. A on był kwintesencją banalności, nijakości i przeciętności. Kto by się chciał z nim kumplować? Gdybyż jeszcze był jakimś potworem, sadystą, wrednym skurwielem. Ale on był tylko konformistyczny i nijaki. Mój ojciec”.
– Cześć, szwagier – rzucił w moim kierunku.
– Cześć – odpowiedziałem, ukrywając niechęć.
Był inżynierem, pracował w największym zakładzie w R. na jakimś kierowniczym stanowisku, choć nie wysokiego szczebla. Wiódł najbardziej banalną egzystencję, jaką można sobie wyobrazić – wykonywał swój zawód bez zaangażowania, ale też bez niechęci czy na odwal się; uprawiał działkę na obrzeżach miasta, ale bez specjalnej zapalczywości; utrzymywał rodzinę, ale nie wyglądało, by sprawiało mu to jakąś radość. Był człowiekiem, którego egzystencja była doskonale banalna i nieistotna dla świata. Gdyby nagle zniknął, nic by się nie stało. Być może nawet on by tego nie zauważył. Życie się nim nie interesowało, a on nie interesował się życiem. Był chodzącym trupem. Najgorsze cechy mojego charakteru miały zawsze jego znamiona, jego pieczęć, glejt. Przez całe życie chciałem zmyć z siebie tę maź, którą ubrudził mnie w dzieciństwie i młodości, ale chyba nigdy mi się to nie udało. Byłem synem swego ojca, jego nasieniem zostawionym w szlamie ludzkości.
– A dla mnie nic nie masz? – zapytał, nagle się ożywiając. – Może jakaś flaszeczka?
– I co byś z nią zrobił? – Bez trudu znalazłem w sobie odpowiedni ton. – Wypiłbyś przy niedzielnym obiadku z rodziną? Przecież jutro do roboty idziesz, prawda? W formie trza być!
Popatrzył na mnie bez sympatii. Ktoś ośmieszał go w jego domu. W jego, kurwa, domu! Na tych trzydziestu sześciu metrach kwadratowych to on przecież był panem i władcą. To on był kierownikiem tej klatki i nikt nie powinien z niego kpić. Zwłaszcza w żywe oczy. Zwłaszcza w obecności żony. Udał jednak, że nie wychwycił ironii w moich słowach, i wrócił do lektury sobotniej „Trybuny Robotniczej”. Tak było wygodniej, a dla niego jedynie to się liczyło.
Mama usadziła mnie za stołem i zaczęła serwować obiad. Janek dosiadł się po chwili. Nie było Michała. Nie śmiałem się o niego wprost zapytać, ale Ewa chyba wyczuła moje zainteresowanie i powiedziała:
– Młody się trochę spóźni.
„Młody” – tak właśnie czasami mnie nazywała w przypływie dobrego humoru. „Młody, weź się ogarnij”, „młody, posprzątaj ten bajzel”… Lubiłem to. Wtedy jakoś skracał się między nami dystans, jakbyśmy byli znajomymi, a nie synem i matką. „Młody” zbliżał nas do siebie. Cała reszta, nieuchronnie i mechanicznie, oddalała.
– Rosół! Wspaniale! – Aż klasnąłem w dłonie.
– Smacznego – powiedziała i zaczęliśmy jeść.
Na początku w milczeniu, ale po chwili nawiązała się jakaś rozmowa. Janek opowiadał o pracy, o jakichś planach i niedoborach; Ewa od czasu do czasu o coś pytała. Udawała zainteresowanie banalnym życiem swego męża. Dzielna kobieta. Sprawiała wrażenie naprawdę przejętej nudną opowieścią o kłopotach w dostawie prądu, które – tu historia wydobywająca się z Janka osiągała swój punkt kulminacyjny – spowodowały dwugodzinną przerwę w produkcji. Koniec wstrząsającej relacji. Oklaski. Aplauz.
Jak jej się udało przeżyć z tym dupkiem tyle lat? Nie widziała jego nijakości? Nie chciała jej dostrzec? A może to wszystko z mojego powodu – pragnęła, by „dziecko miało ojca i pełną rodzinę”? No ale potem, po moim odejściu, przecież została z nim, nie zostawiła go. Z przyzwyczajenia? Ze strachu przed samotnością? Z obowiązku wobec małżonka? Wytrzymała z tym dupkiem prawie pół wieku. Bez wyraźnego powodu?