Anioły i demony. Дэн Браун
mi, ale naprawdę…
– Jeśli od razu pan wyjedzie, może pan tu być przed…
– Nigdzie się nie wybieram! Jest piąta rano! – Odłożył słuchawkę i opadł z powrotem na łóżko. Przymknąwszy oczy, próbował ponownie zasnąć. Bezskutecznie. Senny koszmar nieubłaganie powracał. W końcu niechętnie włożył szlafrok i zszedł na dół.
Przeszedł boso do kuchni przez swój pusty wiktoriański dom w Massachusetts i przygotował zwyczajowe lekarstwo na bezsenność – kubek gorącego nesquika. Przez wykuszowe okno wpadał do pokoju blask kwietniowego księżyca, malując plamy na orientalnych dywanach. Koledzy Langdona często żartowali, że jego lokum wygląda bardziej na muzeum antropologiczne niż dom. Półki wypełniały przedmioty o charakterze religijnym, pochodzące z całego świata, takich jak ekuaba z Ghany, złoty krzyż z Hiszpanii, cykladzki bożek z wybrzeża Morza Egejskiego, a nawet rzadki tkany boccus z Borneo, symbol wiecznej młodości tamtejszych wojowników.
Siedząc na mosiężnej skrzyni Maharishiego i delektując się ciepłem czekolady, dostrzegł w oknie swoje odbicie. Obraz był zdeformowany i blady… jak duch. Starzejący się duch, pomyślał, brutalnie zmuszony do przypomnienia sobie, że jego młody duch mieszka w śmiertelnym ciele.
Langdon nie był może uderzająco przystojny, ale w wieku czterdziestu pięciu lat prezentował typ – jak to nazywały jego koleżanki – „pociągającego uczonego”: przebłyski siwizny w gęstych brązowych włosach, błękitne oczy o badawczym spojrzeniu, urzekająco głęboki głos i szeroki, beztroski uśmiech uniwersyteckiego sportowca. W szkole średniej i podczas studiów należał do szkolnej reprezentacji pływackiej i do dziś zachował sylwetkę zawodnika. Dobrze umięśnione, mające ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu ciało utrzymywał w świetnej kondycji, przepływając codziennie pięćdziesiąt długości w uniwersyteckim basenie.
Dla przyjaciół stanowił pewnego rodzaju zagadkę. Postrzegali go jako człowieka należącego jednocześnie do dwóch światów. W weekendy przechadzał się w dżinsach po dziedzińcu uniwersyteckim i wdawał się ze studentami w pogawędki na temat grafiki komputerowej czy historii religii. Innym razem można go było zobaczyć na zdjęciach w eleganckich czasopismach poświęconych sztuce, jak ubrany w tweedowy garnitur i żakardową kamizelkę uczestniczy w otwarciu jakiejś wystawy muzealnej, zaproszony do wygłoszenia wykładu.
Langdon był ostrym i wymagającym wykładowcą, lecz jednocześnie człowiekiem, który doskonale umiał się bawić. Oddawał się wypoczynkowi z tak zaraźliwym fanatyzmem, że zyskał sobie tym nawet uznanie studentów. W kampusie nosił przezwisko Delfin, co odnosiło się zarówno do jego przyjaznego charakteru, jak i do legendarnej umiejętności nurkowania, która umożliwiała mu wyprowadzenie w pole całej drużyny przeciwników w meczu piłki wodnej.
Kiedy tak siedział zamyślony, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w ciemność, ciszę domu zakłócił kolejny dzwonek, tym razem faksu. Będąc zbyt wyczerpany, żeby się złościć, zdobył się na niewesoły chichot.
Lud boży, pomyślał. Dwa tysiące lat czekają na swojego mesjasza i nadal są wytrwali jak cholera.
Ze znużeniem odniósł pusty kubek do kuchni i powoli przeszedł do wyłożonego dębową boazerią gabinetu. Faks został już wydrukowany i leżał na tacy. Z westchnieniem podniósł kartkę i rzucił na nią okiem.
Natychmiast poczuł, że robi mu się słabo.
Na kartce widniało zdjęcie zwłok mężczyzny. Ciało było rozebrane do naga, a jego głowę wykręcono całkowicie do tyłu. Na piersi ofiary widać było straszliwe oparzenie. Tego człowieka po prostu napiętnowano… wypalono mu na ciele jedno słowo. Langdon dobrze je znał. Bardzo dobrze. Z niedowierzaniem wpatrywał się w ozdobne litery.
– Illuminati – przeczytał. – Iluminaci – wyjąkał z trudem, czując, jak wali mu serce. To niemożliwe…
Powoli, obawiając się tego, co za chwilę zobaczy, obrócił kartkę o sto osiemdziesiąt stopni. Spojrzał ponownie.
Nie mógł złapać oddechu. Miał wrażenie, jakby uderzyła w niego ciężarówka. Niemal nie wierząc własnym oczom, znów obrócił faks, przeczytał napis w normalnym położeniu i do góry nogami.
– Iluminaci – wyszeptał.
Opadł na krzesło. Siedział przez chwilę, mając w głowie całkowity zamęt. W końcu jego wzrok przyciągnęło pulsowanie czerwonej lampki na faksie. Człowiek, który wysłał to zdjęcie, jeszcze się nie rozłączył… czekał, żeby porozmawiać. Langdon przez dłuższą chwilę przyglądał się mrugającemu światełku.
Potem drżącą ręką podniósł słuchawkę.
Rozdział 2
– Czy teraz mnie pan wysłucha? – zapytał męski głos, kiedy Langdon w końcu się odezwał.
– Tak, z pewnością. Może pan się wytłumaczy, do cholery!
– Usiłowałem to zrobić wcześniej. – Głos brzmiał sucho, mechanicznie. – Jestem fizykiem. Kieruję laboratorium badawczym. Mieliśmy tu morderstwo, a na zdjęciu widzi pan zwłoki.
– Jak pan mnie znalazł? – Langdon nie mógł się skupić. Jego umysł chciał się uwolnić od tego, co przed chwilą zobaczył.
– Już panu mówiłem, w Internecie. Na stronie prezentującej pańską książkę Sztuka bractwa iluminatów.
Langdon usiłował zebrać myśli. Książka była praktycznie nieznana w szerokich kręgach literackich, ale w sieci doczekała się sporej grupy entuzjastów. Jednak jego rozmówca i tak mijał się z prawdą.
– Na tej stronie nie podano informacji, jak się ze mną kontaktować. Jestem tego pewien.
– Mam tu w laboratorium ludzi doskonale radzących sobie z wydobywaniem informacji o użytkownikach z WWW.
Langdon nie bardzo mu wierzył.
– Wygląda na to, że wasze laboratorium sporo wie o Światowej Pajęczynie.
– Oczywiście – odparował mężczyzna. – Myśmy ją wynaleźli.
Coś w jego głosie przekonało Langdona, że to nie żart.
– Muszę się z panem spotkać – nalegał rozmówca. – To nie jest sprawa na telefon. Moje laboratorium jest tylko o godzinę lotu od Bostonu.
Langdon stał w półmroku gabinetu i uważnie przyglądał się trzymanemu w ręku faksowi. Widok napisu dosłownie go obezwładniał. Było to prawdopodobnie największe odkrycie epigraficzne stulecia, dziesięć lat jego badań potwierdzone jednym symbolem.
– To pilne – naciskał głos.
Langdon jednak nie potrafił oderwać wzroku od napisu. Illuminati, czytał w kółko. Jego praca opierała się na symbolicznych odpowiednikach skamielin – starożytnych dokumentach i historycznych pogłoskach. Tymczasem to, co widział, pochodziło z czasów współczesnych. To teraźniejszość. Czuł się jak paleontolog, który nagle stanął oko w oko z żywym dinozaurem.
– Pozwoliłem sobie wysłać po pana samolot – kontynuował jego rozmówca. – Będzie w Bostonie za dwadzieścia minut.
Langdon poczuł nagłą suchość w ustach. Godzinny lot…
– Proszę wybaczyć, że tak się z tym pospieszyłem, ale potrzebuję pana tutaj.
Langdon