Kot Winston. Na tropie truciciela. Frauke Scheunemann

Kot Winston. Na tropie truciciela - Frauke Scheunemann


Скачать книгу
pojechać do weterynarza. Jak sądzisz?

      Mrau, mrau, mrrrrau! Dokładnie tak, moja kochana! A teraz leć już po ten termofor!

      – Och, Beato, proszę, uspokój się. Nikt cię nie chciał otruć, co to za bzdury!

      Wszechmocna sardynko w oleju! Cóż ma znaczyć ten harmider tak wcześnie rano pod drzwiami Darii? Mnie teraz raczej potrzebna jest cisza, bo mimo termoforu i głaskania po brzuszku prawie nie spałem. Daria cichusieńko wymknęła się z pokoju, żebym mógł jeszcze trochę sobie pospać, kiedy ona będzie się szykowała do szkoły. Skąd więc te hałasy? Zerkam na budzik. Jestem jedynym kotem na całym świecie, który świetnie zna się na zegarku i umie czytać podobnie jak ludzie. Tak jest od czasu, kiedy z Darią zamieniliśmy się ciałami. Wpół do dwunastej. No dobra. Czyli nie aż tak wcześnie, jak mi się wydawało. Ale jednak! Gramolę się spod kołdry i z ulgą stwierdzam, że brzuch przestał mnie boleć. A za drzwiami dalej trwa awantura.

      – No wiesz, Beato! Anna nie jest moją sprzątaczką. Jest moją gospodynią! Tak, oczywiście, to jest różnica.

      Zeskakuję z łóżka i zaciekawiony wyglądam na korytarz. Stanisław, z telefonem w ręku, chodzi po przedpokoju tam i z powrotem. Najwyraźniej rozmawia z tą straszną Beatą. To znaczy, właśnie mówi Beata. Stanisław patrzy tylko umęczonym wzrokiem, trzymając słuchawkę w pewnym oddaleniu od ucha, bo głos po tamtej stronie jest bardzo donośny. Tak donośny, że jestem w stanie rozróżnić poszczególne słowa.

      – Nazywaj sobie tę kobietę, jak chcesz, Stanisławie, a ja ci mówię, że o mały włos miałaby na sumieniu całą naszą rodzinę. Dziś w nocy wszyscy dostaliśmy takich bólów brzucha, że już mieliśmy jechać do szpitala. Jeśli chcesz wiedzieć, to moim zdaniem, zostaliśmy otruci!

      Co? W jednej chwili senność mija mi bez śladu. Rodzina Beaty też się tak źle czuła dzisiaj w nocy? Najchętniej wytrąciłbym Stanisławowi słuchawkę z ręki i opowiedział Beacie, że miałem ten sam problem. Ale to oczywiście niemożliwe, bo nie potrafię mówić, a co dopiero rozmawiać przez telefon.

      Stanisław bierze głęboki wdech. Próbuje zachować spokój.

      – Nie chcę wiedzieć, Beato. I tak jak już powiedziałem: to kompletna bzdura! Dlaczego Anna miałaby chcieć cię otruć?

      – Bo mnie nie lubi. A nie lubi mnie dlatego, że przejrzałam jej zamiary.

      Stanisław wybucha śmiechem.

      – Co zrobiłaś? Przejrzałaś jej zamiary? To naprawdę bezczelność, Beato.

      – To miło, że jest ci do śmiechu, Stanisławie. Powiem tylko jedno: ta kobieta razem z tym swoim bachorem i ze swoją matką wiją sobie u ciebie gniazdko, a ty w ogóle tego nie widzisz!

      Gniazdko? Jakie gniazdko? Przecież tylko ptaki żyją w gniazdach. W tych sprawach jako kocur jestem ekspertem. Nie żebym kiedykolwiek capnął jakiegoś skrzydlatego gostka z jego domku, żeby go… och… fuj! Ale wiem, że inne koty tak robią. Ten grubas Spajk też uwiesił się kiedyś na rynnie i splądrował ptasie gniazdo. Obiad z piórami, ohyda! Nawet nie chcę o tym myśleć! Od czego mam miseczkę, do której człowiek może włożyć różne pyszności, poczynając od pasztetu z wątróbką aż po sardynki w oleju? Ale nawet pomijając to wszystko, Anna, Daria i babuszka mieszkają u nas w swoich pokojach, a nie w żadnych gniazdach. Taki przeciętny człowiek w ogóle się do gniazda nie zmieści. Co za bzdury wygaduje ta Beata!

      Najwyraźniej Stanisław jest tego samego zdania, bo zaczyna strasznie sapać i jak na niego mówi bardzo głośno.

      – Beato, zabraniam ci mówić w ten sposób o Annie. Zostawiając już na boku wszystkie te bezczelności, na jakie sobie pozwalasz: Anna wyjechała w ubiegłą środę. Więc jeśli rzeczywiście coś było z jedzeniem nie w porządku, Anna z całą pewnością nie ma z tym nic wspólnego.

      Odpowiedź Beaty jest już dużo cichsza, dla mnie w każdym razie niesłyszalna.

      – Nie, oczywiście, że nie przyrządzałem tego sam. Jak wiesz, jestem profesorem fizyki, a nie kucharzem. Potrawy przygotował Sandro. Prowadzi tuż za rogiem doskonałą restaurację i dostarcza jedzenie na wynos. Znam go od lat, jedzenie od Sandra jest zawsze pierwsza klasa. Nie wiem, co wam stanęło na żołądku, ale na pewno nic, co jedliście u mnie. A teraz wybacz, jestem zajęty.

      Klik. Rozłącza się. A potem zauważa, że siedzę w drzwiach. Podchodzi i zaczyna drapać mnie za uchem.

      – Dzień dobry, Winstonie. To była ta okropna Beata. Ale jej powiedziałem do słuchu! Zatrucie pokarmowe, śmiechu warte! Spójrzmy prawdzie w oczy: pewnie te jej dzieciaki przywlokły wirusa grypy żołądkowej z przedszkola. Ale żeby obwiniać za to teraz biedną Annę, to po prostu śmieszne!

      Miauczę głośno, bo Stanisław ma oczywiście rację. To czysta bezczelność. Wprawdzie nie do końca się orientuję, co to jest wirus grypy żołądkowej i dlaczego można go sobie tak po prostu przywlec z przedszkola, ale do tych wszystkich świństw, jakie wyrządziły mi te dzieciaki, sprawa z wirusem całkiem dobrze pasuje. Winą za moje nieszczęście nie należy więc obarczać wroga kotów zatruwającego sardynki w oleju, lecz bandę smarkaczy grających na fletach. I przedszkole.

      W związku z tym zadaję sobie pytanie, co to jest przedszkole? Coś stojącego przed szkołą? Ale co miałyby tam robić dzieci? Dzieci, na przykład Daria, chodzą raczej do szkoły. Może do przedszkola chodzą takie dzieci, które są za małe, żeby wejść po schodach i otworzyć duże ciężkie drzwi? Kiedy byłem w szkole Darii, drzwi naprawdę trudno było otworzyć. Pamiętam dobrze. Więc może rzeczywiście do przedszkola chodzą małe dzieci? A skoro już jesteśmy przy małych dzieciach, ciekawe, czy Stanisław mógłby mieć takie małe dziecko?

      Próbuję sobie wyobrazić, co by było, gdyby Stanisław przyszedł do domu z dzidziusiem. O ile wiem, takie bobasy strasznie dużo płaczą, a czasem okropnie brzydko pachną. Nie jestem pewien, czy Stanisław wiedziałby, co z takim dzieckiem począć. Ale, dzięki Bogu, mieszkają z nami dwie doświadczone matki, czyli babuszka i Anna, które na pewno by mu pomogły. A może da się z takiego przedszkola wziąć od razu trochę większe dziecko? Takie, które potrafi już coś więcej niż tylko ryczeć i brzydko pachnieć? Idealnie by było, gdyby umiało już grać na flecie. Albo nawet wyrosłoby z wieku, w którym gra się na flecie. Jak moja ukochana Daria! Swoją drogą, na pewno nie ma na świecie drugiej takiej fajnej dziewczynki jak Daria, więc nie ma potrzeby, żeby pojawił się tu ktoś jeszcze.

      Stanisław nic więcej nie mówi. Pogwizdując wesoło, odkłada słuchawkę na bazę w przedpokoju. Potem idzie do garderoby i zakłada kurtkę. Pewnie musi iść na uczelnię, bo ma wykłady.

      – No cóż, Winstonie, obowiązki wzywają. Życzę ci miłego dnia. Anna powinna niedługo wrócić i jak ją znam, przywiezie ci coś pysznego. Na razie!

      Hmm, „coś pysznego” – to brzmi doskonale. Na dźwięk słowa „obowiązki” przypomina mi się jednak, że sam też mam coś bardzo pilnego do załatwienia. Przecież muszę ostrzec Spajka przed trucicielem. Trzymaj się, przyjacielu, spieszę ci na ratunek!

      O miskach z jedzeniem i psim cholągu. I o włoskich przyjaciołach

      – Zatrute jedzenie? – Spajk jest przerażony. Karmelek i Odetta też robią wielkie oczy.

      – Tak. Specjalnie rozrzuca, żeby nas zwabić. To truciciel! – tłumaczę.

      – Ludzie robią takie złe rzeczy? – dopytuje się jeszcze Karmelek.

      Ogon Odetty kiwa się niespokojnie tam i z powrotem.

      – Straszne!


Скачать книгу