Powrót Smoków . Морган Райс
przez dłuższą chwilę zastanawiał się, co powinien powiedzieć. Wreszcie westchnął.
– Tysiąc – powiedział.
– Przywódca zamrugał, zdezorientowany.
– Że co? – zapytał.
– Tysiąc ludzi – Merk wyjaśnił – Za to dostaje się ten tatuaż. Otrzymałem go od samego Króla Tarnisa.
Zapadła grobowa cisza, wszystkie spojrzenia skupiły się na nim. Był ciekawy, co się teraz wydarzy.
Po chwili jeden z nich parsknął histerycznym śmiechem, reszta poszła w jego ślady. Ryczeli ze śmiechu tak, jakby w całym swoim życiu nie usłyszeli nic zabawniejszego.
– To było dobre, chłopcze – powiedział wreszcie jeden z nich – Jesteś prawie tak dobrym kłamcą, jak mnichem.
Przywódca znowu przycisnął sztylet do jego gardła. Tym razem na tyle jednak mocno, by puścić strużkę krwi.
– Kazałem ci odpowiedzieć – powtórzył – Odpowiedzieć prawdę. Chcesz tu umrzeć, chłopcze?
Merk musiał bardzo poważnie zastanowić się nad odpowiedzią. Czy on chce umrzeć? To było bardzo dobre pytanie, zdecydowanie głębsze, niż mogłoby się temu rzezimieszkowi wydawać. Zaglądając w głąb swej duszy, uświadomił sobie, że część jego faktycznie chciała umierać. Był zmęczony życiem, zmęczony i zrezygnowany.
Po dłuższym jednak namyśle doszedł do wniosku, że nie był jeszcze gotowy na śmierć. Nie teraz. Nie dzisiaj. Nie kiedy chciał rozpocząć życie na nowo. Nie w momencie, gdy po raz pierwszy zaczął cieszyć się życiem. Chciał wykorzystać szansę, którą dał mu los, chciał poświęcić życie służbie w Wieży. Pragnął stać się Obserwatorem.
– Nie, nie chce jeszcze umierać – zdecydował Merk, patrząc bandziorowi prosto w oczy – Dlatego też – kontynuował – postanowiłem dać ci jedną szansę, byś mnie uwolnił, zanim zabiję was wszystkich.
Banda patrzyła na niego w niemym szoku. Już po chwili jednak Merk poczuł ostrze sztyletu powoli przecinające mu skórę na gardle. Wtedy coś w nim pękło. Nie mógł już dłużej powstrzymywać swojej prawdziwej natury, swoich odruchów, w których ćwiczył się przez całe swoje życie. To, co miało zaraz nastąpić, było równoznaczne ze złamaniem przez niego przysięgi, ale on już o to nie dbał.
Stary Merk powrócił tak szybko, jakby nigdy nie odszedł. W mgnieniu oka stał się znowu bezlitosnym zabójcą.
Merk skoncentrował się i ogarnął wzrokiem wszystkie ruchy swoich przeciwników, każdy słaby punkt, każdą kontuzję i ranę. Obudził się w nim morderczy instynkt, nieodparte pragnienie zabicia ich wszystkich.
Jednym błyskawicznym ruchem pochwycił nadgarstek szefa bandy i wykręcił go tak mocno, że aż pękły kości. Chwycił wylatujący bandycie z ręki sztylet i jednym szybkim ruchem, poderżnął mu gardło. Ten zdążył jeszcze spojrzeć na niego zdumionym wzrokiem, zanim padł martwy na mokrą od krwi ziemię.
Merk odwrócił się w stronę pozostałych. Na samą myśl o tym, co zaraz się tu wydarzy, uśmiechnął się makabrycznie.
– Niestety, chłopcy – powiedział – zdaje się, że tym razem zadarliście z niewłaściwym człowiekiem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kyra stała po środku zatłoczonego mostu, czując na sobie wzrok zgromadzonego wokół niej tłumu. Wszyscy czekali na jej decyzję o losie dzika. Spłonęła rumieńcem; nigdy nie lubiła być w centrum uwagi. Oczywiście, była szalenie wdzięczna ojcu, że docenił jej zasługi i dumna z tego, że zaufał jej w kwestii tak istotnej z punktu widzenia całego jej ludu.
Jednocześnie czuła ciężar spoczywającej na sobie odpowiedzialności. Choć szczerze nienawidziła Pandezjan, nie chciała doprowadzić do wybuchu wojny, której jej lud nie mógłby wygrać. Z drugiej strony, nie chciała tak po prostu wycofać się, pokłonić Gwardii Lorda, okryć hańbą swojego ludu. Zwłaszcza po tym, jak Anvin i reszta wykazali się taką odwagą.
Szybko zrozumiała, jak mądrze i sprytnie postąpił jej ojciec: już teraz decyzja o losie dzika należała do niej, nie zaś do Gwardii Lorda. A sam ten fakt ratował honor jej ludu. Zrozumiała też, że pozwolił jej zadecydować nie bez powodu: musiał wiedzieć, że sytuacja ta wymaga zewnętrznego głosu, by pomóc wszystkim stronom zachować twarz. Ona idealnie nadawała się do tego zadania. Znał ją, wiedział, że nie podejmie pochopnej decyzji, że kierować się będzie przede wszystkim rozsądkiem. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej była przekonana, że wybrał ją nie po to, by wywołała wojnę – to mógł w każdej chwili zrobić Anvin – lecz po to, by zapobiegła eskalacji konfliktu.
Po głębszym namyśle oznajmiła więc:
– Bestia jest przeklęta – powiedziała lekceważąco – Prawie zabiła moich braci. Przybyła z Cierniowego Lasu i została zabita w wieczór Zimowego Księżyca, czas, w którym polowania są zakazane. Błędem było przynoszenie tego potwora do naszej osady – należało go zostawić w lesie, jak najdalej od nas, by tam zgnił.
Odwróciła się hardo do Gwardzistów.
– Śmiało, zanieście go Lordowi – uśmiechnęła się szyderczo – Wyświadczycie nam tym przysługę.
Miny Gwardzistów wyraźnie zrzedły. Patrzyli zdezorientowani to na dziewczynę, to znów na bestię; wyglądali tak, jakby wbili zęby w coś zgniłego i nie byli już pewni, czy chcą kontynuować ten posiłek.
Kyra kątem oka widziała, jak Anvin i inni patrzą na nią z aprobatą i wdzięcznością – szczególnie jej ojciec. Zrobiła to – pozwoliła swoim ludziom zachować twarz, uchroniła ich przed wojną – a jednocześnie dała pstryczka w nos Pandezjanom.
Jej bracia wypuścili z rąk dzika i pokornie cofnęli się o krok. Bestia z hukiem wylądowała w śniegu.
Wszystkie oczy spoczęły teraz na Gwardzistach Lorda, którzy stali tam, nie wiedząc, co czynić. Widać było, że słowa Kyry zrobiły na nich wrażenie; patrzyli na bestię tak, jakby była czymś obrzydliwym, wyciągniętym z wnętrza ziemi. Było oczywistym, że nie chcą mieć z nią absolutnie nic wspólnego.
Dowódca, po długim, pełnym napięcia milczeniu, wreszcie skinął na swoich ludzi, nakazując im podnieść zwierzynę, po czym odwrócił się skrzywiony, świadom tego, że został przechytrzony, odmaszerował wyraźnie poirytowany.
Tłum rozszedł się, napięcie zniknęło i zastąpiło je poczucie ulgi. Odchodząc, wielu wojowników podchodziło do niej i na znak uznania, kładło jej rękę na ramieniu.
– Dobra robota – powiedział Anvin, patrząc na nią z uznaniem – Pewnego dnia zostaniesz dobrym, sprawiedliwym władcą.
Wieśniacy powrócili do swoich spraw, a razem z nimi wrócił gwar i zgiełk. Kyra odwróciła się w poszukiwaniu wzroku ojca. W obecności swoich ludzi ojciec nigdy nie był wobec niej zbyt wylewny. Tym razem nie było inaczej – z obojętnym wyrazem twarzy skinął tylko lekko głową na znak aprobaty.
Wtedy Kyra dostrzegła Anvina i Vidara przechodzących obok z włóczniami w dłoniach. Jej serce zaczęło szybciej bić.
– Czy mogę iść z wami? – zapytała Anvina, wiedząc, że szli na poligon, jak reszta ludzi ojca.
Anvin zerknął nerwowo na jej ojca, wiedząc, że nie pochwali tego pomysłu.
– Śnieg sypie coraz mocniej – Anvin najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć – I zmrok zapada.
– Was to nie powstrzymuje – nalegała Kyra.
Uśmiechnął się.
– Nie, nas to nie powstrzymuje – przyznał.
Anvin