Rytuał Mieczy . Морган Райс
liczebną nad MacGilami. Jednakże w starciu z Thorem, Mieczem Przeznaczenia i tym smokiem liczby nie miały już znaczenia. Teraz, jak na ironię, szczęście uśmiechnęło się do przeciwnika. Nigdy wcześniej nie znalazł się w takiej sytuacji.
Jak gdyby sprawy nie mogły przybrać bardziej niepomyślnego obrotu, jego szpiedzy donieśli mu, że sytuacja na jego ziemiach, w stolicy Imperium, nie jest stabilna, że Romulus spiskuje, by odebrać mu tron.
Andronicus wydawał wściekłe pomruki, gdy gwałtownym krokiem przemierzał obóz, rozważając swe możliwości, szukając kogoś – kogokolwiek – kogo mógłby za to wszystko obwinić. Jako dowódca wiedział, że najmądrzejszą decyzją taktyczną byłby odwrót i opuszczenie Kręgu już teraz, nim Thor i smok ich odnajdą. Zdołałby ocalić te siły, które mu pozostały, wejść na okręty, wrócić do Imperium okryty hańbą i dopilnować, by nikt nie odebrał mu tronu. Krąg był wszak jedynie pyłkiem pośród ogromnych połaci Imperium, a każdemu wielkiemu dowódcy raz może powinąć się noga. Panowałby wciąż nad dziewięćdziesięcioma dziewięcioma procentami świata i wiedział, że to powinno go zadowalać.
Lecz nie tak postępował Wielki Andronicus. Andronicus nie należał ani do roztropnych, ani do zadowolonych. Zawsze podążał za swymi namiętnościami i choć wiedział, że podejmuje ogromne ryzyko, nie był gotów na to, by opuścić to miejsce, by przyznać się do klęski, by pozwolić Kręgowi wyślizgnąć mu się z rąk. Nawet gdyby musiał poświęcić całe swe Imperium, znajdzie sposób, by zmiażdżyć i zdominować to miejsce. Bez względu na środki.
Andronicus nie potrafił kontrolować smoka ani Miecza Przeznaczenia. Lecz Thorgrin… to zupełnie co innego. Jego syn.
Andronicus zatrzymał się i westchnął, rozważając to w myślach. Cóż za ironia: jego własny syn jako ostatni stoi mu na drodze ku dominacji nad światem. W jakiś sposób zdało mu się to właściwe. Nieuniknione. Wiedział, że to najbliżsi ludzie zawsze krzywdzą najbardziej.
Przywołał w myślach przepowiednię. Oczywiście pozwolenie na to, by jego syn żył, było błędem. Ogromnym błędem, jaki popełnił. Jednak miał do niego słabość, mimo tego, iż wiedział, że według przepowiedni może on doprowadzić do jego upadku. Pozwolił Thorowi żyć i teraz musiał za to zapłacić.
Andronicus szedł dalej przez obóz, a jego oficerowie podążali za nim. Dotarł w końcu na jego obrzeża i stanął przed namiotem mniejszym niż pozostałe, jedynym szkarłatnym namiotem w morzu czerni i złota. Tylko jeden człowiek miał czelność posiadać namiot innej barwy, jedyny człowiek, którego bali się jego ludzie.
Rafi.
Czarnoksiężnik Andronicusa, najnikczemniejsza istota, jaką kiedykolwiek spotkał. Rafi doradzał mu na każdym kroku, chronił go swą złą energią, bardziej niż ktokolwiek inny odpowiadał za pozycję, jaką osiągnął Andronicus. Andronicusowi nie podobało się to, że musiał zwracać się do niego teraz, przyznawać się, jak bardzo był mu potrzebny. Jednak gdy napotykał przeszkodę nie z tego świata, rzecz magiczną, zwracał się zawsze do Rafiego.
Gdy zbliżył się do namiotu, napotkał spojrzenie dwóch niegodziwych istot, osłoniętych szkarłatnymi pelerynami, których żółte ślepia świeciły w głębi kapturów. Były to jedyne stworzenia w całym obozie, które ośmielały się nie kłaniać się w jego obecności.
– Przyzywam Rafiego – oznajmił Andronicus.
Istoty, nie obracając się, wyciągnęły ręce i odchyliły poły namiotu.
Z jego wnętrza wydobył się odór tak przeraźliwy, że Andronicus aż się wzdrygnął.
Nastąpiła długa chwila oczekiwania. Wszyscy generałowie za Andronicusem zatrzymali się i przypatrywali w nerwowym oczekiwaniu, podobnie jak cały obóz – wszyscy odwrócili się, by popatrzeć. W obozie zaległa gęsta cisza.
W końcu z wnętrza szkarłatnego namiotu wyłoniła się wysoka i chuda postać, dwukrotnie wyższa od Andronicusa, chuda jak gałąź drzewa oliwnego, ubrana w ciemnoszkarłatne szaty, której twarz ginęła gdzieś w ciemności pod kapturem.
Rafi stanął przed nim i Andronicus widział jedynie nieruchome spojrzenie utkwione w jego twarzy, jego żółte oczy, osadzone w zbyt bladym ciele.
Pełna napięcia cisza trwała.
W końcu Andronicus postąpił naprzód.
– Chcę, by Thorgrin zginął – rzekł Andronicus.
Po długiej ciszy Rafi zachichotał. Był to głęboki, niepokojący dźwięk.
– Ojcowie i synowie – rzekł. – Zawsze to samo.
Andronicus trawiła niecierpliwość.
– Potrafisz mi pomóc? – zapytał z naciskiem.
Rafi stał długo w milczeniu, wystarczająco długo, by Andronicus zaczął rozważać, czyby go nie ukatrupić. Wiedział jednak, że byłoby to nierozważne posunięcie. Raz, w napadzie gniewu, Andronicus popędliwie usiłował go dźgnąć i jego miecz stopił się w powietrzu, w jego dłoni. Rękojeść sparzyła mu dłoń; ręka wracała do zdrowia przez długie miesiące.
Andronicus stał więc, zacisnąwszy zęby, i znosił ciszę.
W końcu spod kaptura Rafiego dobiegło mruczenie.
– Energie, które otaczają chłopca, są bardzo silne – rzekł Rafi powoli. – Lecz każdy ma jakąś słabość. On wzbił się magią. I magią można go pokonać.
Andronicus, zaintrygowany, dał krok naprzód.
– O jakiej magii mówisz?
Rafi zawahał się.
– Takiej, z jaką nigdy jeszcze nie miałeś do czynienia – odparł. – Tej przeznaczonej jedynie dla istot takich jak Thor. Jest twym potomkiem, lecz także czymś więcej. Jest potężniejszy nawet niż ty. Jeśli dożyje tego dnia.
Andronicus zagotował się ze złości.
– Powiedz mi, jak go pojmać – rzekł gorączkowo.
Rafi potrząsnął głową.
– To zawsze było twoją słabością – powiedział. – Chcesz go pojmać, lecz nie zabić.
– Wpierw go pojmę – poprawił go Andronicus. – A następnie zabiję. Istnieje sposób, by tego dokonać, czy nie?
Znów nastąpiła długa cisza.
– Owszem, istnieje sposób, by pozbawić go jego mocy – rzekł Rafi. – Jeśli odbierze mu się jego cenny Miecz i smoka, będzie tylko zwykłym chłopcem.
– Pokaż mi, jak tego dokonać – polecił Andronicus.
Nastała długa cisza.
– Będziesz musiał za to zapłacić – odrzekł w końcu Rafi.
– Cokolwiek – rzekł Andronicus. – Oddam ci cokolwiek.
Rozległ się przeciągły, mroczny śmiech.
– Myślę, że nadejdzie dzień, w którym będziesz tego żałował – odrzekł Rafi. – Bardzo, bardzo żałował.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Romulus maszerował drogą misternie ułożoną ze złotych bloków, prowadzącą do Volusii, stolicy Imperium. Żołnierze odziani w swe najświetniejsze zbroje stawali na baczność, gdy ich mijał. Romulus kroczył na czele swej armii, z której pozostało ledwie kilka setek żołnierzy, zniechęconych i posępnych po potyczce ze smokami.
Romulus płonął z gniewu. Wracał okryty hańbą. Przez całe swe życie powracał zwycięsko, jak bohater; teraz wracał w ciszy, okryty wstydem, prowadząc za sobą, miast trofeów i jeńców, żołnierzy, którzy ponieśli klęskę.
Spalało