Marsz Przetrwania. Морган Райс
nią i naprawdę ją skrzywdzić, lecz zdecydował się tego nie robić. Upadł w taki sposób, by złagodzić jej upadek.
– Kim jesteś? – zapytała Rea. – Czego ode mnie chcesz?
– Nie zdołałabyś tego pojąć – odrzekł rycerz, siadając. Rea nie widziała jego twarzy, przysłaniała ją biała zasłona hełmu, przez szpary której dostrzegała jedynie fiołkowe oczy o silnym spojrzeniu. Na jego rumaku dostrzegła ten sam proporzec, co wcześniej i tym razem przyjrzała się uważnie insygniom: dwa węże, otoczone złotym kręgiem, oplatały księżyc, a pomiędzy nimi tkwił sztylet.
Rycerz wyciągnął rękę i nachylił się ku niej, a Rea szarpnęła się i uderzyła pięściami w jego zbroję. Na nic się to jednak nie zdało. Słabymi, niedużymi dłońmi uderzała o metalową zbroję. Równie dobrze mogłaby bić w głaz.
– Nie zamierzam cię skrzywdzić – rzekł mężczyzna. – Nie zamierzam uczynić nic, chyba że tego pragniesz.
Rea pojęła, co miał na myśli i zamarła. Miała siedemnaście lat. Oszczędzała się dla idealnego mężczyzny. Nie sądziła, że stanie się to w taki sposób. Ale czy na pewno? We wspomnieniach powrócił do niej sen, ten, z którego została zbudzona, który śniła od wielu księżyców. Widziała to miejsce. To drzewo, tę trawę, tę polanę. Tę burzę. Tego mężczyznę.
Jakimś sposobem przewidziała to i uzmysłowiła sobie, że to na niego czekała.
– Ja także śniłem o tobie – powiedział rycerz. – Śniłem, że jesteś w opresji i o tym, co powstanie, gdy połączymy się tutaj, w tym miejscu. Gdybyś pozostała z resztą, zginęłabyś, i nie miałoby znaczenia to, jak odważna jesteś. Tutaj możemy dać początek czemuś nowemu, jeśli tego chcesz.
Rea pamiętała swoje sny o tym mężczyźnie i to, jaki w nich był. Myśl o nich wystarczyła, by wyciągnęła ku niemu dłoń.
– Tak – wyszeptała, zagłuszając szum deszczu.
Jego ręce powędrowały do jej sukni i rycerz pchnął ją na ziemię pod drzewem. Rea nigdy nie była z żadnym mężczyzną, ale widziała, jak zachowują się zwierzęta w osadzie. W tym nie było jednak nic zwierzęcego. Leżący na niej mężczyzna zdjął jedynie te części zbroi, które musiał, nie ukazał jej nawet swej twarzy, lecz mimo tego jego dotyk był delikatny i gdy nadszedł ten moment, Rea chwyciła się go mocno.
Wszystko dobiegło końca zbyt szybko i Real leżała na trawie, niezupełnie wiedząc, co teraz uczynić. Usłyszała brzęk metalu, gdy rycerz przywdziewał ponownie zbroję. Zbliżył się do niej, wyciągając coś w ręku, i wcisnął to w jej dłoń.
Zmrużyła oczy w deszczu i ku swemu zaskoczeniu spostrzegła, że mężczyzna umieścił w jej dłoni złoty naszyjnik z zawieszonym na nim wisiorem – dwoma wężami owiniętymi dokoła księżyca, pomiędzy którymi stał sztylet.
– Nie jestem dziwką, której należy się zapłata – warknęła dziewczyna.
– Gdy on przyjdzie na świat – odparł. – daj mu to. I poślij go do mnie.
Podniosła na niego wzrok.
– Opuszczasz mnie, prawda? – zapytała. – Opuszczasz, tak po prostu.
– Tu będziesz bezpieczna – odrzekł. – A jeśli moja nieobecność się wydłuży, zaczną mnie szukać. Będzie lepiej, jeśli odjadę.
– Lepiej dla kogo? – odparowała Rea.
Przez szum deszczu usłyszała, jak rycerz dosiada swego wierzchowca i niejasno zdała sobie sprawę z tego, że odjeżdża.
Dziewczynie zaczęły ciążyć powieki. Była zbyt wyczerpana, by się poruszyć, gdy leżała tak w deszczu. Serce jej pękło. Poczuła, jak nadchodzi niosący ukojenie sen i oddała się w jego objęcia. Może teraz przynajmniej nękające ją sny ustaną.
Zanim pozwoliła, by ogarnął ją sen, spojrzała na naszyjnik, na symbol. Zacisnęła dłoń, czując w niej łańcuszek. Był wykonany z grubego złota, tak grubego, że wykarmiłby jej osadę do końca życia.
Dlaczego jej go ofiarował? Dlaczego nie pozostawił jej na śmierć?
On, rzekł wcześniej mężczyzna. Nie chodziło o nią. Rea wiedziała, że będzie przy nadziei. I wiedziała, że wyda na świat chłopca.
Jakim sposobem?
Nagle, nim ogarnął ją błogi sen, wszystko jej się przypomniało. Ostatnia część jej snu.
Chłopiec. Wydała na świat chłopca. Zrodzonego z nocy pełnej furii i przemocy.
Chłopca, któremu przeznaczone będzie zostać królem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Trzy księżyce później
Rea stała samotnie na leśnej polanie, oszołomiona, zatracona w swym własnym świecie. Nie słyszała plusku strumyczka płynącego leniwie obok jej stóp, nie słyszała ptasiego świergotu w gęstwinie leśnej wokoło, nie dostrzegała promieni słońca przedzierających się przez gałęzie ani przyglądającego się jej z niedaleka stada jeleni. Wszystko wokoło zniknęło, a dziewczyna patrzyła tylko na jedno: żyłki liścia ukandy, który trzymała w drżących palcach. Odjęła dłoń od szerokiego, zielonego liścia, którego żyłki – ku jej przerażeniu – z wolna zmieniły barwę z zielonej na białą.
Patrząc na tę zmianę barw czuła się, jak gdyby ktoś wbił jej sztylet prosto w serce.
Ukanda zmieniała kolor tylko wtedy, gdy osoba, która go dotykała, była przy nadziei.
Rei zawirowało w głowie. Straciła wszelkie poczucie czasu i miejsca, stojąc w bezruchu. Słyszała bicie własnego serca i dłonie jej drżały. Powróciła myślami do tej brzemiennej w skutki nocy trzy księżyce temu, gdy jej osada została złupiona i zabito zbyt wielu jej ziomków, by mogła ich zliczyć. Gdy on ją posiadł. Położyła dłoń na brzuchu i przesunęła po nim, wyczuwając niewielką wypukłość, czując kolejną falę mdłości. Wreszcie poznała ich powód. Uniosła rękę i wyczuła pod palcami złoty naszyjnik, który – rzecz oczywista – skrywała głęboko pod odzieniem, tak, by inni go nie spostrzegli, i po raz kolejny rozmyślała nad tym, kim był tamten rycerz.
Choć starała się jak tylko mogła o nich zapomnieć, jego ostatnie słowa raz za razem rozbrzmiewały w jej głowie.
Poślij go do mnie.
Za plecami Rei rozległ się nagły szelest, a gdy dziewczyna obróciła się, zaskoczona, ujrzała świdrujące ją oczy Prudence, swej sąsiadki. Prudence – wścibska czternastoletnia dziewczyna, która straciła swą rodzinę podczas ataku, która zawsze nad wyraz chętnie rozprawiała o innych – była ostatnią osobą, którą Rea chciała, by wiedziała o jej nowinach. Rea patrzyła przerażona, jak spojrzenie Prudence wędruje z jej dłoni na zmieniający barwę liść, a następnie jej oczy rozszerzają, gdy dziewczyna domyśliła się prawdy.
Obrzuciwszy ją spojrzeniem pełnym dezaprobaty Prudence rzuciła kosz, odwróciła się i puściła biegiem przed siebie. Rea wiedziała, że może to oznaczać tylko jedno: zamierzała donieść mieszkańcom osady.
Serce jej zamarło i poczuła pierwsze uderzenie strachu. Wieśniacy, rzecz oczywista, zażądają, by zabiła swe dziecię. Nie chcieli, by cokolwiek przypominało im o najeździe możnowładców. Dlaczego jednak wzbudzało to w niej strach? Czy naprawdę pragnęła urodzić to dziecię, efekt uboczny tej pełnej udręki nocy?
Strach Rei zaskoczył ją i gdy zastanowiła się nad tym, zrozumiała, że to strach o bezpieczeństwo jej dziecięcia. Zdumiało ją to bez miary. Umysł podpowiadał, że nie chciała go wydać na świat; postawiłaby w ten sposób swą osadę w niebezpieczeństwie. Ośmieliłoby to jedynie możnowładców, którzy najechali ich wieś.