Ostatni świadkowie. Swietłana Aleksijewicz
Po pewnym czasie zachorowali na tyfus. Zabrali ich do szpitala, tak mi powiedziano. Później z kolei zapadł na tyfus dziadek. A ja spałem razem z nim. Babcia była wychudzona i ledwie chodziła po domu. Wyszedłem kiedyś bawić się z chłopcami, wieczorem wracam, a tu nie ma ani dziadka, ani babci. Sąsiedzi mówią, że zabrali ich do szpitala. Poczułem się strasznie, bo zostałem sam. Już się domyślałem, że z tego szpitala, do którego zabrali uchodźców, a teraz dziadka i babcię, już się nie wraca. Strach żyć samemu w domu, nocą dom jest wielki i nieznany, nawet w dzień jest straszny. Brat dziadka zabrał mnie do siebie. Miałem odtąd nowego dziadka.
Zaczęły się bombardowania Mińska, chowamy się do piwnicy. Kiedy wychodzę stamtąd na światło, słońce mnie oślepia i głuchnę od warkotu motorów. Ulicą jadą czołgi. Chowam się za słup. Nagle widzę czerwoną gwiazdę na wieżyczce czołgu. Nasi! Od razu pędzę do domu – skoro nasi przyszli, to znaczy, że wróciła mama! Podchodzę do domu – koło ganku stoją jakieś kobiety z karabinami, porywają mnie na ręce i zaczynają wypytywać. Jedna z nich jest jakoś znajoma. Kogoś mi przypomina. Podchodzi do mnie blisko, ściska. Reszta kobiet zaczyna płakać. A ja jak się nie rozedrę: „Mama!”. Potem jakbym się gdzieś zapadł…
Wkrótce mama przywiozła z domu dziecka siostrzyczkę, ale ona mnie nie poznawała, w ogóle nie pamiętała. Zapomniała przez lata wojny. A ja tak się cieszyłem, że znowu mam siostrę.
Kiedy pewnego dnia przyszedłem ze szkoły do domu, zobaczyłem, że ojciec wrócił z wojny i śpi na kanapie. Spał, a ja wyjąłem dokumenty z jego mapnika i przeczytałem. Zrozumiałem, że to naprawdę ojciec. Siedziałem i patrzyłem na niego, dopóki się nie obudził.
Cały czas drżały mi kolana.
Zamknij oczy, synku… Nie patrz…
Wołodia Parabkowicz – 12 lat
Obecnie – zasłużony emeryt
Rosłem bez mamy…
Nigdy nie pamiętam siebie małego… Mama umarła, kiedy miałem siedem lat. Mieszkałem u cioci. Pasłem krowy, rąbałem drwa, wyganiałem konie na nocny wypas. Dosyć pracy miałem też w ogródku. Za to zimą jeździliśmy na drewnianych sankach i łyżwach własnego wyrobu – też drewnianych, podbitych kawałkami żelaza i przywiązanych sznurkiem do łapci. Biegaliśmy na nartach wystruganych z desek albo klepek z rozwalonej beczki. Wszystko robiłem sam…
Do dzisiaj pamiętam, jak włożyłem swoje pierwsze buty, kupione przez ojca. I swoją rozpacz, kiedy zawadziłem w lesie o konar i zadrapałem skórę na bucie. Tak mi było szkoda, że pomyślałem: „Lepiej, żebym rozciął sobie nogę, toby się zagoiła”. W tych samych butach uciekałem z ojcem z Orszy, kiedy miasto bombardowały niemieckie samoloty.
Strzelali prosto do nas… Ludzie padali na ziemię… W piasek, w trawę… „Zamknij oczy, synku… Nie patrz…” – prosił ojciec. Bałem się patrzeć i w niebo, gdzie było czarno od samolotów, i w ziemię, bo wszędzie leżeli zabici. Samolot przeleciał blisko nas… Ojciec też upadł i już nie wstał. Siedziałem nad nim i prosiłem: „Tato, otwórz oczy… Tato, otwórz oczy…”. Jacyś ludzie krzyczeli: „Niemcy!” i ciągnęli mnie ze sobą. A do mnie nie docierało, że ojciec już nie wstanie i muszę go zostawić tak leżącego na drodze, w kurzu. Nie było widać na nim krwi, po prostu leżał i nic nie mówił. Odciągnięto mnie od niego siłą, ale przez wiele dni szedłem i oglądałem się, czekałem, aż ojciec mnie dogoni. Budziłem się w nocy… Budziłem się, bo słyszałem jego głos… Nie mogłem uwierzyć, że już nie mam ojca. Zostałem sam, w jednym sukiennym ubraniu.
Po długiej tułaczce… Jechałem pociągiem, szedłem pieszo… Zabrano mnie do domu dziecka w mieście Melekes6 w obwodzie kujbyszewskim. Kilka razy próbowałem uciec do wojska, ale ani razu mi się to nie udało; łapali mnie i przywozili z powrotem. A potem miałem, jak to się mówi, szczęście w nieszczęściu. W lesie, kiedy rąbaliśmy drwa, nie utrzymałem siekiery, ostrze odleciało od drzewa i uderzyło mnie w palec prawej ręki. Wychowawczyni przewiązała mi ranę swoją chustką i wysłała mnie do przychodni miejskiej.
W drodze powrotnej do domu dziecka z Saszą Lapinem, którego wysłano razem ze mną, zobaczyliśmy marynarza w czapce ze wstążkami. W pobliżu komitetu miejskiego Komsomołu marynarz przyklejał ogłoszenie. Kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy, że podane są tam zasady przyjęć do szkoły jungów marynarki wojennej na Wyspach Sołowieckich. Przyjmowano tylko ochotników. Pierwszeństwo mieli synowie marynarzy i wychowankowie domów dziecka. Jak dzisiaj słyszę głos tego marynarza:
– No co, chcecie być marynarzami?
Odpowiedzieliśmy:
– Jesteśmy z domu dziecka.
– To idźcie do komitetu i złóżcie podanie.
Nie sposób oddać zachwytu, jaki nas ogarnął w owej chwili. Przecież to była najprostsza droga, żeby pomścić ojca. A już przestałem w to wierzyć! „Zdążę na wojnę” – pomyślałem.
Weszliśmy do siedziby Komsomołu i napisali podanie. Już po kilku dniach stanęliśmy przed komisją lekarską. Jeden z członków komisji popatrzył na mnie.
– Bardzo chudy i niski.
A drugi, w mundurze oficera, westchnął:
– Nie szkodzi, podrośnie.
Przebrano nas, z trudem znalazłszy odpowiednie rozmiary. Kiedy zobaczyłem się w lustrze w mundurze i czapce marynarskiej, byłem uszczęśliwiony. Już następnego dnia płynęliśmy statkiem na Wyspy Sołowieckie.
Wszystko było dla mnie nowe. Niezwykłe. Głęboka noc… Stoimy na pokładzie… Marynarze nas wyganiają, każą iść spać.
– Poszlibyście, chłopcy, do kubryku. Tam jest ciepło.
Wczesnym rankiem zobaczyliśmy klasztor, błyszczący w słońcu, i złocący się las. To właśnie były Wyspy Sołowieckie, gdzie powstała pierwsza w kraju szkoła chłopców okrętowych marynarki wojennej. Zanim jednak przystąpiliśmy do zajęć, musieliśmy zbudować szkołę, ściśle mówiąc, wykopać ziemianki. Ziemia na Sołówkach to istny kamień. Brakowało pił, siekier, łopat. Nauczyliśmy się robić wszystko rękami: kopać twardy grunt, piłować wiekowe drzewa, karczować pnie, nauczyliśmy się też ciesiołki. Po pracy szliśmy odpoczywać do zimnych namiotów, do spania mieliśmy materace i powłoczki wypchane trawą, pod nimi leżały gałązki świerkowe. Przykrywaliśmy się szynelami. Praliśmy je sami wodą z lodem i płakaliśmy, tak nas ręce bolały.
W czterdziestym drugim roku złożyliśmy przysięgę wojskową… Wydano nam czapki z napisem „Szkoła jungów MW”, ale niestety, czapki nie miały długich wstążek spadających na kark, lecz kokardę z prawej strony. Wręczono nam karabiny. Na początku czterdziestego trzeciego… Przydzielono mnie do służby na gwardyjskim stawiaczu min Soobrazitielnyj7. Wszystko widziałem po raz pierwszy: dziób okrętu rozcinający grzebienie fal, „ścieżkę”, którą zostawiały śruby, pracowicie mieszające słoną morską wodę… Zapierało mi dech…
– Strach bierze, synku, co? – pytał dowódca.
– Nie – odpowiedziałem bez namysłu. – Jest pięknie!
– Byłoby pięknie, gdyby nie wojna – powiedział dowódca i nie wiem dlaczego się odwrócił.
Miałem czternaście lat.
Braciszek płacze, bo go nie było, kiedy był tata…
Łarisa Lisowska – 6 lat
Obecnie – bibliotekarka
Wspominam
6
Od 1972 roku miasto nosi nazwę Dymitrowgrad (na cześć bułgarskiego przywódcy komunistycznego Georgiego Dymitrowa).
7