Czarna księga. Orhan Pamuk

Czarna księga - Orhan  Pamuk


Скачать книгу
b3_img_img_5f1023a7-9654-52ff-9aee-760de8550458.jpg" alt="cover"/>

      Tytuł oryginału

      Kara Kitap

      Copyright © 1994, İletişim Yayincilik A.Ş.

      All rights reserved

      © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 2011

      Wydanie pierwsze

      ISBN 978-83-08-05790-2

      Opieka redakcyjna serii

      Anita Kasperek

      Konsultacja

      Prof. dr hab. Tadeusz Majda

      Redakcja

      Anna Milewska-Grzyb

      Korekta

      Justyna Chmielewska, Ewa Kochanowicz, Weronika Kosińska

      Projekt okładki i stron tytułowych

      Marek Pawłowski

      Redakcja techniczna

      Bożena Korbut

      Przekład dofinansowany przez Ministerstwo Kultury i Turystyki Turcji w ramach programu TEDA Project

      Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2011

      ul. Długa 1, 31-147 Kraków

      bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

      księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

      e-mail: [email protected]

      fax: (+48-12) 430 00 96

      tel.: (+48-12) 619 27 70

      Skład i łamanie: Infomarket

      Skład wersji elektronicznej:

       Virtualo Sp. z o.o.

      

      Dla Aylın

      Ibn Arabi podaje, traktując to jako rzeczywiste zdarzenie, że pewien jego przyjaciel, wędrowny derwisz, został przez anioły wyniesiony w niebiosa i znalazł się na otaczającej ziemię górze Kaf, gdzie ujrzał owiniętego wokół góry węża. Dziś powszechnie wiadomo, że nie ma takiej góry ani opasującego ją węża.

      Ahmet Ateş, Encyklopedia islamu

CZĘŚĆ PIERWSZA

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

       1. GDY GALİP ZOBACZYŁ RÜYĘ PO RAZ PIERWSZY

      Nie używajcie motta.

      Zabija tajemnicę ukrytą w dziele.

      Adlî

      Skoro ma umrzeć, zabij więc i ty tajemnicę,

      zabij fałszywych proroków, którzy ją sprzedają.

      Bahtî

      W miękkim, ciepłym mroku spała Rüya, leżąc na brzuchu, nakryta kołdrą przykrywającą całe łóżko, pofałdowaną w cieniste doliny i łagodne, błękitne wzgórza. Z zewnątrz dochodziły pierwsze dźwięki zimowego poranka: warkot pojedynczych samochodów i starych autobusów, stukot dzbanów stawianych na chodniku przez sprzedawcę salepu1, który prowadził wspólny interes z piekarzem wypiekającym bułeczki, świst gwizdka strażnika kierującego ruchem na pobliskim przystanku dla dolmuszy2. Wnętrze pokoju rozjaśniało ołowianoszare, zimne światło, sączące się zza granatowych zasłon. Wciąż jeszcze zaspany Galip spojrzał na głowę żony, wystającą spod niebieskiej kołdry w romby: podbródek Rüyi spoczywał w zagłębieniu puchowej poduszki. W delikatnych zmarszczkach rysujących się na jej czole było coś nierzeczywistego — wzbudzały wymieszaną z lękiem ciekawość, jakież to cudowne rzeczy dzieją się w tej chwili w głowie śpiącej. „Umysł — napisał w jednym ze swych felietonów Celâl3 — to ogród”. „Ogrody Rüyi, ogrody Rüyi… — pomyślał wtedy Galip. — Nie myśl o tym, nie myśl, będziesz zazdrosny!”. Ale patrzył na czoło żony i myślał.

      Chciałby teraz przejść się po zamkniętym ogrodzie Rüyi, pogrążonej w spokojnym śnie, wśród rosnących tam wierzb, akacji i pnących róż, w promieniach świecącego słońca. Bać się i wstydzić napotkanych twarzy: „Witaj, i ty tu jesteś?”. Z zaciekawieniem i bólem spostrzegać zarówno nieprzyjemne wspomnienia, których mógł się spodziewać, jak i pojawiające się nieoczekiwanie cienie mężczyzn. „Przepraszam, kolego, gdzie to poznał się pan z moją żoną?”. „Trzy lata temu u państwa w domu, w gimnazjum, do którego chodziliście, w sklepiku Alâaddina, gdzie kupiła zagraniczne pismo o modzie, przy wejściu do kina, gdy trzymał ją pan za rękę…” Nie, być może pamięć Rüyi nie była wcale tak zatłoczona; być może w jedynym rozświetlonym słońcem miejscu swego mrocznego ogrodu Rüya właśnie wypływała z Galipem łódką na przejażdżkę. Pół roku po tym, jak wraz z rodzicami przeniosła się do Stambułu, ona i Galip zachorowali na świnkę. Wtedy czasem matka Galipa, czasem matka Rüyi, piękna ciocia Suzan, a czasem obie zabierały dzieci i klekoczącymi na nierównym bruku autobusami wiozły je do Bebeku albo Tarabyi na wycieczkę łódką. W owych czasach sławą cieszyły się bakterie, nie leki; wierzono, że czyste powietrze nad Bosforem dobrze robi na świnkę. Rano morze bywało spokojne, łódka miała biały kolor, przewoźnik zaś — niezmiennie przyjazny. Matki siadały na rufie, a Galip z Rüyą sadowili się na samym dziobie, jedno obok drugiego, ukryci za pochylającymi się i prostującymi rytmicznie plecami wioślarza. Morska woda przepływała powoli pomiędzy ich spuszczonymi za burtę nogami, opływała wąskie kostki, a oni śledzili wzrokiem glony, mieniące się tęczowo plamy ropy, małe, na wpół przezroczyste otoczaki i skrawki gazet z wciąż czytelnymi literami, wypatrując felietonów Celâla.

      Gdy Galip po raz pierwszy zobaczył Rüyę, pół roku przed tym, nim zachorowali na świnkę, siedział właśnie na zydelku ustawionym na blacie stołu, a fryzjer ścinał mu włosy. W owych czasach fryzjer, wysoki mężczyzna o małym wąsiku przystrzyżonym à la Douglas Fairbanks, pięć razy w tygodniu przychodził do domu, by ogolić Dziadka. „Owe czasy” to była epoka, gdy przed sklepami Araba i Alâaddina ustawiały się kolejki po kawę, przemytnicy handlowali nylonowymi pończochami, stopniowo wzrastała liczba chevroletów model 56 jeżdżących ulicami Stambułu, a Galip zaczął chodzić do szkoły podstawowej i z uwagą czytał felietony Celâla, które — podpisane pseudonimem Selim Kaçmaz — ukazywały się pięć razy w tygodniu na drugiej stronie gazety „Milliyet”. To nie wtedy jednak nauczył się czytać i pisać; dwa lata wcześniej nauczyła go tego Babcia. Siadywali na końcu stołu w jadalni; Babcia, wyjaśniając chrapliwym głosem największy sekret tej sztuki — jak litery się łączą, tworząc wyrazy — wydmuchiwała dym z papierosa marki Bafra, niezmiennie tkwiącego w jej ustach; wnukowi od dymu łzawiły oczy, a nieproporcjonalnie duży koń w elementarzu błękitniał i ożywał. Olbrzymi rumak, ilustrujący literę A — koń po turecku to at — był większy od kościstych szkap zaprzężonych do wózków kulawego woziwody i handlarza starzyzną — mówiono o nim, że kradnie. Tego spasionego konia z elementarza Galip chciał spryskać magicznym eliksirem, który miał sprawiać, że rzeczy na obrazku ożywały, później jednak, gdy nie zezwolono, by rozpoczął naukę od razu w drugiej klasie, i z tego samego elementarza zaczął się powtórnie uczyć abecadła, uznał ten pomysł za idiotyczny.

      Wtedy już bowiem eliksirem ze szklanej buteleczki w kolorze czerwonym jak owoc granatu — gdyby Dziadek kupił go, tak jak


Скачать книгу