Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
z najżywszą przyjemnością, nawet gdy mnie drażni – ale przygniatająca łatwość z jaką publicystyka literacka rozprawia się z literaturą pobudza mnie do oporu. W samej naturze prasy literackiej zawiera się coś co literaturze musi stanąć kością w gardle.

      Czwartek

      Kiedyś tłumaczyłem komuś iż, aby należycie odczuć kosmiczne zaiste znaczenie jakie dla człowieka ma człowiek, należy wyobrazić sobie co następuje: jestem zupełnie sam na pustyni; nigdy nie widziałem ludzi, ani nie domyślam się, że inny człowiek jest możliwy. Wtem ukazuje się w polu mego widzenia istota analogiczna, a jednak nie będąca mną – ta sama zasada wcielona w obce ciało – ktoś identyczny a jednak obcy – i ja doznaję jednocześnie cudownego uzupełnienia i bolesnego rozdwojenia. Ale nad wszystkim góruje jedno objawienie: stałem się nieograniczony, nieprzewidziany dla siebie samego, pomnożony we wszystkich możliwościach swoich tą obcą, świeżą a jednak identyczną siłą, która zbliża się do mnie jak gdybym to ja sam do siebie przybliżał się z zewnątrz.

      Aby zakończyć rozważania nad Miłoszem: usiłuję zrozumieć jaka może być ta idea kluczowa, którą nasze wschodnie doświadczenia mogą przynieść Zachodowi, jaki może być wkład nowoczesnej literatury polskiej w literaturę zachodnią.

      Zapewne ujmę tę rzecz nieco subiektywnie. Nie jestem specjalistą od myślenia i nie ukrywam, że myśl jest dla mnie tylko pomocniczym rusztowaniem. Chcę powiedzieć jedynie, jakie struny potrąca we mnie tamta nasza, wschodnia, rzeczywistość.

      Wierzącemu komuniście rewolucja wydaje się triumfem rozumu, cnoty i prawdy, więc dla niego nie ma w niej nic co by odbiegało od normalnej linii postępu ludzkiego. Natomiast „poganinowi” jak mówi Miłosz, rewolucja przynosi inną świadomość, którą zawarł on w następującym zdaniu: że człowiek może zrobić wszystko z człowiekiem.

      W tym mieści się to coś, co nas, literatów wschodnich, zaczyna z grubsza dzielić od Zachodu. (Zauważcie jak jestem ostrożny. Mówię: „z grubsza”, „zaczyna”). Zachód żyje pomimo wszystko, wizją człowieka odosobnionego i absolutnych wartości. Nam zasię w sposób bardziej namacalny poczyna objawiać się formuła: człowiek plus człowiek, człowiek pomnożony przez człowieka – i nie należy bynajmniej łączyć jej z jakimkolwiek kolektywizmem. Buber, żydowski filozof, wcale nieźle określił to mówiąc, że dotychczasowa indywidualistyczna filozofia już się wykończyła i że największym rozczarowaniem, jakie oczekuje ludzkość w najbliższej przyszłości, będzie bankructwo filozofii kolektywnej, która ujmując jednostkę jako funkcję masy, poddaje ją w rzeczywistości abstrakcjom takim jak klasa społeczna, państwo, naród, rasa; a dopiero na trupach tych światopoglądów urodzi się trzecie widzenie człowieka: człowiek w związku z drugim, konkretnym człowiekiem, ja w związku z tobą i z nim…

      Człowiek poprzez człowieka. Człowiek względem człowieka. Człowiek stwarzany człowiekiem. Człowiek spotęgowany człowiekiem. Czy to moje złudzenie, że widzę w tym utajoną nową rzeczywistość? A przecież, rozważając te nieporozumienia, które wyrastają obecnie pomiędzy nami a Zachodem, zawsze natykam się na tego „drugiego człowieka” podniesionego do kategorii potęgi stwarzającej. Można to zawrzeć w dwudziestu rozmaitych definicjach, wypowiedzieć na sto pięćdziesiąt sposobów, lecz pozostanie faktem że nam, synom Wschodu, zaczyna topnieć w rękach problem indywidualnego sumienia, którym tuczy się jeszcze połowa literatury francuskiej, a Lady Macbeth i Dostojewski stają się niewiarygodni… że co najmniej połowa tekstów rozmaitych Mauriaków wydaje się nam na księżycu napisana, a w głosach Camusa, Sartre’a, Gide’a, Valéry’ego, Eliota, Huxleya wyczuwamy niestrawne luksusy, pozostałości z czasów, które dla nas się skończyły. A te różnice stają się w praktyce tak wyraźne, że ja, na przykład (i mówię to bez najmniejszej przesady) nie jestem w ogóle w stanie rozmawiać o sztuce z artystami – gdyż Zachód, wierny dotąd swym absolutnym wartościom, jeszcze wierzy w sztukę i w rozkosze, jakich ona nam przysparza, dla mnie zaś rozkosz ta jest narzucona, ona rodzi się między nami – i tam gdzie oni widzą człowieka klęczącego przed muzyką Bacha, ja widzę ludzi, którzy wzajemnie zmuszają się do uklęknięcia i do zachwytu, rozkoszy, podziwu. Więc takie widzenie sztuki musi odbić się na całym moim z nią obcowaniu i ja inaczej słucham koncertu, inaczej podziwiam wielkich mistrzów, inaczej oceniam poezję.

      I tak jest ze wszystkim. Jeżeli to nasze odczuwanie nie wydostało się jeszcze z nas z dostateczną siłą, to ponieważ jesteśmy niewolnikami odziedziczonego języka; lecz coraz silniej przez szczeliny formy przenika ono na powierzchnię. Co narodzi się, co mogłoby narodzić się w Polsce i w duszach ludzi zrujnowanych i zbrutalizowanych, gdy pewnego dnia zniknie i ten nowy porządek, który zdławił stary, i nastąpi Nic? Oto obraz: dostojna budowla tysiącletniej cywilizacji runęła, cicho i pusto, a na gruzach – rój szarych i drobnych istot ludzkich, które nie mogą jeszcze otrząsnąć się ze zdumienia. Albowiem runął ich kościół, te ołtarze, te malowidła, witraże, posągi, przed którymi oni klękali, to sklepienie, które ich chroniło, już zamienione w gruz i pył, a oni – w całej nagości swojej, obnażeni. Gdzie się schronić? Co wielbić? Do kogo się modlić? Kogo się lękać? W czym umieścić źródło natchnienia i siły? Czyż byłoby dziwne gdyby oni w sobie ujrzeli jedyną siłę stwarzającą i jedyne dostępne im Bóstwo? To jest droga, która prowadzi od uwielbienia wytworów ludzkich do odkrycia człowieka, jako decydującej i nagiej potęgi.

      Mieszkańcy wspaniałego gmachu cywilizacji zachodniej powinni przygotować się na inwazję ludzi bezdomnych, z ich nowym wyczuciem człowieka… która nie nastąpi. W tej chwili zmieniłem zdanie. Gdyż Bułgar nie ufa Bułgarowi, Bułgar gardzi Bułgarem, Bułgar Bułgara ma za… (tu trzeba by użyć słynnego wykropkowanego słowa). My zatem nikomu nie narzucimy naszego uczucia, ponieważ uczuć naszych nie bierzemy na serio. I byłoby zbyt dziwne, gdyby takie widzenie człowieka urodziło się wśród ludzi, którzy siebie lekceważą.

      Wtorek

      Inna recenzja, tym razem w „Orle Białym”, o Trans-Atlantyku i Ślubie. Jan Ostrowski. Jeżeli ja nic nie mogę zrozumieć z tych zdań z powykręcanymi członkami, rozczochranych, nie domytych i ziejących dzikim bełkotem, cóż zrozumieją inni?

      „Jak zwykle, awangardowe czujki literatury trafiają w wypiętą ‘pupę’ na rzeczy najdrastyczniejsze”.

      „Sądząc z jego oświadczeń problematyka Gombrowicza polega na… objawieniu cząstkowej doskonałości”.

      „Gombrowicz z importera nowinek literackich podczas wojny przeistoczył się w eksportera polskich wyrobów piśmiennictwa”.

      Albo taki byk gramatyczny:

      „Gotową książkę, jako dzieło sztuki, teorie autora nie rozgrzeszają”.

      Trzy szpalty tego niechlujstwa. Ostrowski jest, o ile mi wiadomo, kierownikiem działu literackiego w „Orle”. W istocie, ten artykuł mógł zostać zakwalifikowany do druku tylko przez osobę, która go napisała.

      Dlaczego zniewolony umysł pana redaktora daje kuksy mojej książce i podszczypuje ją jak może? Szukałem tego sekretu i znalazłem go w następującym zdaniu: „‘Splugawił’ siebie i emigrację… Na razie dostaje polemiczne cięgi, dawki znieczulającego milczenia”. Pan Ostrowski uznał, że polemiczne cięgi są skuteczniejsze, choć osoby, które nie umieją mówić, powinny by raczej wybierać znieczulające milczenie. Milczenie na mój temat, panie Ostrowski, jest bardziej mordercze w ustach, które stać tylko na głupstwo.

      Co począć z uroczym zjawiskiem „felietonisty” w typie p. Ostrowskiego? Rozkoszny kibic, który w kilku słowach rozbija światopoglądy, udziela pouczeń, odkrywa prawdy, kształtuje, konsoliduje, formuje, demaskuje, konstruuje, lansuje, orientuje… Opieprzy swój felieton nawet Bogiem, ale, Bogiem a prawdą, nie idzie mu wcale o Boga, a jedynie o to, żeby komuś wsadzić szpilę w.... Cóż go upoważnia do takiego nadużywania imienia boskiego oraz nadużywania tylu poważnych nazwisk, którymi naszpikował swój felieton, i nadużywania dobrej wiary


Скачать книгу