Król. Szczepan Twardoch
a: WOJCIECH ADAMSKI
Konsultacja judaistyczna: PIOTR PAZIŃSKI
Przekład dialogów na język jidysz: EWA GELLER
Korekta: JACEK BŁACH, EWELINA KOROSTYŃSKA, TOMASZ KUNZ, ANETA TKACZYK
Projekt okładki i stron tytułowych: RAFAŁ KUCHARCZUK
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Skład i łamanie: Infomarket
© Copyright by Szczepan Twardoch
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2016
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05903-6
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Któż nie jest niewolnikiem?
א
ALEF
Mojego ojca zabił wysoki, przystojny Żyd o szerokich ramionach i potężnych plecach machabejskiego boksera.
Teraz stoi w ringu, to ostatnia walka wieczoru i ostatnie koło tej walki, a ja patrzę na niego z pierwszego rzędu. Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie istnieję.
Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję, jestem chudym, ubogim synem nikogo i patrzę na tego, który zabił mojego ojca, patrzę, jak stoi w ringu, piękny i silny.
Nazywam się Mojżesz Inbar, mam sześćdziesiąt siedem lat. Zmieniłem nazwisko. Siedzę przy maszynie do pisania i piszę. Nie jestem człowiekiem. Nie mam nazwiska.
Bokser w ringu nazywa się Jakub Szapiro. Bokser ma dwóch pięknych synów, Dawida i Daniela, ale wtedy tego jakby nie wiem, wiem teraz, że miał. Ma też czarne, lśniące od ciężkiej brylantyny włosy.
Bokser zabił mojego ojca. A teraz walczy.
Walczy w ostatnim kole tej walki. Teraz po polsku mówi się „runda”. Więc ostatnia runda.
Mecz o drużynowe mistrzostwo stolicy między Legią a Makabi zaczął się od wagi muszej, a wcześniej od dwóch sensacji. Baśkiewicz i Doroba walczyli w wyższych kategoriach, to była sensacja pierwsza. Drugą był spór między sędziami. Chyba jeszcze nie znałem się wtedy na tym, więc niewiele mnie to obchodziło, ale słyszałem, co mówią ludzie siedzący obok. Byli podnieceni. Walką i sensacjami.
Siedziałem w pierwszym rzędzie, w sali Kina Miejskiego na rogu Długiej i Hipotecznej. Salę chętnie dzierżawiono, również na potrzeby walk. Wydaje mi się dziś, że to właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu oglądałem mecz bokserski.
Dwie obce sobie Warszawy zgromadziły się dookoła ringu, ja między nimi, tuż przy podwyższeniu, ale jakbym siedział wszędzie, na każdym zajmowanym przez Żyda krześle, i patrzyłem na ring z bliska i z daleka jednocześnie. Nikt mnie nie widział.
Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem, ja zaś byłem chudym młodzieńcem o bladej skórze, urodziłem się gdzieś tam, nie pamiętam gdzie, chyba siedemnaście lat wcześniej, powiedzmy więc, że w roku 1920, i nadano mi imię Mojżesz, nazwisko Bernsztajn zaś zwyczajnie odziedziczyłem po ojcu Naumie, nosiła je również moja matka Miriam, wszyscy wyznania mojżeszowego, i urodziłem się jako obywatel niedawno odrodzonej Rzeczpospolitej Polskiej, i jako tejże Rzeczpospolitej obywatel nieco pośledniejszej niż polska kategorii siedziałem na widowni sali Kina Miejskiego, które kiedyś było Teatrem Nowości, potem budynek na rogu Długiej i Hipotecznej zajął teatr Bogusławskiego, a w końcu zajęły kino i boks.
Najpierw walczyli szczupli bokserzy wagi muszej i żydowska Warszawa krzyczała z radości, kiedy po walce sędzia podniósł rękę Rundsteina. Kamiński, kościsty pięściarz Legii, poddał się po pierwszej rundzie, cały zalany krwią.
Dalej – kogucia. W pierwszym kole nasz bokser, jak domyśliłem się po krzykach żydowskiej publiczności, wygrywał. Nazywał się Jakubowicz. Polski sędzia ringowy wyraźnie faworyzował zawodnika Legii, redukując punktową przewagę Jakubowicza kolejnymi, nieuzasadnionymi upomnieniami. Koła były trzy, po trzecim sędzia punktowy niesprawiedliwie przyznał zwycięstwo Baśkiewiczowi z Legii i się zaczęło. Jakiś gruby Żyd w okularach cisnął w sędziego papierową torebką pełną wiśni, krzycząc, że tu wszyscy potrafią liczyć. Rzucił się na niego polski apasz, grubas sprawnie oddawał ciosy, rozdzielono ich zaraz, ale mecz na kilka minut przerwano.
Gdy salę udało się uspokoić, do ringu wkroczyli zawodnicy wagi piórkowej i bardzo powolnego Szpigelmana z łatwością na punkty zwyciężył Teddy, czyli Tadeusz Pietrzykowski, mistrz miasta Warszawy, ten sam, który później, w innym świecie walczył jako więzień w obozach w Auschwitz i Neuengamme.
W lekkiej Rozenblum skutecznie obił twardego i wytrzymałego Bareję.
W półśredniej Niedobier zdecydowanie dominował nad Przewódzkim, mimo to sędzia ogłosił remis. Żydowska publiczność buczała, chrześcijańska biła brawo.
Potem średnia. Doroba z Legii powalił naszego Szlaza w pierwszych sekundach pierwszego koła i nie da się ukryć, Szlaz po prostu wlazł mu na prawy prosty, który Doroba miał wybuchowy. I jak wlazł, tak poległ. Żydowska publiczność ponuro milczała, polska zgotowała zwycięzcy aplauz.
W półciężkiej fortuna się odwróciła: Neuding posłał na deski Włostowskiego, który, liczony, wstał co prawda przy dziewiątce, ale sędziowie ogłosili techniczny knock-out.
Potem na ring wyszli bokserzy wagi ciężkiej.
– W prawym narożniku zawodnik Legii Warszawa Andrzej Ziembiński! – wykrzyczał konferansjer. Oklaski.
Był z nich wszystkich zdecydowanie najprzystojniejszy i w ogóle nie wyglądał jak bokser, raczej jak lekkoatleta. Bardzo wysoki, miał długie, chociaż umięśnione kończyny i również długi tors pływaka, bardzo jasne, prawie białe włosy podgolone po bokach i dłuższe na górze, zaczesane z przedziałkiem, oraz bladoniebieskie oczy i kanciastą szczękę art déco.
Przez chwilę wydał mi się podobny do gwiazdora filmowego, ale zaraz zrozumiałem, że to coś innego, że wygląda jak ze zdjęć i rysunków niemieckich sportowców, aryjskich półbożków, jakie czasem przedrukowywała ilustrowana prasa. Jednocześnie było w jego twarzy coś delikatnego, prawie dziewczęcego, zadbanego, coś, czego nie potrafiłem nazwać, a o czym dziś wiem, że jest po prostu cechą ludzi z klas wyższych, rozpieszczanych przez życie.
– W lewym, proszę państwa… – konferansjer zrobił pauzę.
Po żydowskich trybunach poniósł się szum.
– W lewym narożniku w barwach Makabi Warszawa… – jeszcze jedna pauza.
Szumiało. Konferansjer z satysfakcją rozglądał się po trybunach. Na mecz przyszło ponad dwa i pół tysiąca widzów.
– Jakub Szapiro!!! – ryknął w końcu.
Żydowskich kibiców roznosił entuzjazm, klaskali, krzyczeli, skandowali jego nazwisko, kibice polscy bili oszczędne brawa, bokserzy stanęli naprzeciwko siebie. Zabrzmiał gong i sala ucichła.
Był piękny, pięknem innym niż Ziembiński, urodą jakby posępną, był też trochę niższy, ale mierzył na pewno