Król. Szczepan Twardoch
Szapirę nie obchodzi wynik całego meczu, Jakub Szapiro jest zwycięzcą, Jakub Szapiro jest jak Dawid po zwycięstwie nad Filistynami i Jebusytami, Jakub jest królem, a jego synowie, na sali rzecz jasna nieobecni, są królewiętami.
Sekundant czeka nań z nowym zapalonym papierosem, Szapiro zaciąga się przez chwilę, patrząc na publiczność wyzywająco i triumfująco, i pod ciężarem jego wzroku milczą ostatnie buczenia, potem unosi liny, przesuwa się między nimi i zręcznie zeskakuje. Gwizdów już nie słychać. Pali dalej, kiedy jeden sekundant osusza go ręcznikiem, a drugi, ten który wcześniej zapalił mu papierosa, rozsznurowuje i ściąga rękawice i bandaże z dłoni.
Nie ma już więcej walk. Na sali rozlega się gwar, szuranie, publiczność nagle wraca do rzeczywistości, podnosi się z krzeseł, zbiera się do siebie, jutro trzeba do pracy, boks był i zniknął, wrócił świat.
Coś stało się we mnie tamtego dnia, kiedy to wszystko zobaczyłem. Jakbym to ja stanął i walczył w ringu przeciwko temu jasnowłosemu Goliatowi, jakbym to ja sam tam był.
Jakby wszystko, co później wydarzyło się w moim życiu, swój początek, swoje źródło miało w tych niecałych dwóch minutach w ringu.
Kiedy sekundanci uwolnili mu ręce i podali szlafrok, Szapiro podszedł do siedzącego w pierwszym rzędzie niskiego, korpulentnego mężczyzny, tego, który uciszył publiczność gwiżdżącą po aroganckim geście Jakuba.
Był to człowiek o imponująco sklepionej, ale zupełnie pozbawionej włosów głowie. Niedostatek ten rekompensowały wielkie, wypomadowane i podkręcone pod oczy wąsy, bardzo staroświeckie, ale pasujące dobrze do drogiego, staromodnego i nieco przyciasnego garnituru z granatowego tenisu.
Na opinającej krągły brzuch kamizelce lśniły złote dewizki i łańcuszki od zegarka i kluczyka, w kieszonki kamizelki zatknął palce, a nogę założył na nogę. Miał te nogi krótkie i pulchne i wyglądało, jakby ktoś próbował skrzyżować palce środkowy i wskazujący, ledwie dał radę przełożyć prawą łydkę nad lewym kolanem. Spodnie podjechały przy tym wysoko, odsłaniając męskie podwiązki i biały kawałek ciała między czarną, jedwabną pończochą a krawędzią spodni. Czubek czarnego pantofla z patentowej skóry, od dołu okuty lśniącą blachą, poruszał się miarowo, kiedy mężczyzna śmiał się głośno, trzęsąc się od tego, i nawet z daleka, wśród wiwatów publiczności słyszałem jego piskliwy rechot.
– Aleś go zajechał, Kuba, aleś go zajechał…! – krzyczał i klaskał w tłuste dłonie.
Nie wiedziałem wtedy, jak się naprawdę nazywał, ale doskonale wiedziałem, kim jest. Od Kercelaka po Tłomackie, od placu Broni po Halę Mirowską, na Nalewkach, na Gęsiej, na Miłej, na Lesznie wszyscy wiedzieli, kim jest ten niski, wesoły i straszny goj.
– Kum Kaplica idzie – szeptano, kiedy kołysząc się na pałąkowatych nogach, niespiesznie promenował po chodniku, marynarka rozpięta, kciuki zatknięte w kieszonkach marynarki, w zębach papieros w rogowej lufce. Za nim, w pełnej szacunku odległości, szła zwykle obstawa, rękojeści naganów i browningów zawsze widoczne, nieskrywane pod kamizelkami, nawet gdy mijali odwracających wzrok policjantów.
Dlaczego Kuma nazywano Kumem, wtedy nie wiedziałem. Naprawdę nazywał się Jan Kaplica, a kumem został, bo każdemu, kto tylko zechciał jego przyjaźni, był przyjacielem, drogo sobie jednak swoją przyjaźń ceniąc.
Nie wiedziałem, jak zaczynał, wiadomo wszystkim było tylko to, że był w PPS-ie i jeszcze za cara biegał z pistoletem, i robił ekspropriacje w Organizacji Bojowej, potem był podobno bekiem, a potem nie wiadomo, co jednak wiadomo, to że kiedy raz policja aresztowała Kaplicę, to na posterunku zadzwonił telefon od samego polskiego prezydenta czy innego premiera i jakiś inspektor albo komisarz, albo nawet może minister osobiście własnym samochodem odwiózł go pod mieszkanie, drzwi otwarł niczym szofer, kłaniał się i jeszcze przeprosił.
Nie wiedziałem również, że Kum Kaplica był człowiekiem, na którego polecenie Jakub Szapiro zabił mojego ojca. Nie wyobrażałem sobie nawet, żeby ktoś taki jak Kum Kaplica, prawdziwy puryc, mógł zdawać sobie sprawę z istnienia mojego ojca, skromnego urzędnika administracji Lecznicy Żydowskiej i nieudanego sklepikarza.
Jednak na tatki mojego nieszczęście Kum Kaplica z istnienia jego zdawał sobie sprawę doskonale.
W dniu, w którym mój tatko dokonał żywota z ręki Jakuba Szapiry i jego ludzi, Kum Kaplica od siódmej rano jak każdego dnia siedział przy swoim stoliku w małej paszteciarni Sobenskiego przy ulicy Leszno 22, obok parafii ewangelickiej.
Nikt poza Kaplicą nie ważył się przy tym stoliku usiąść. Sobenski, Żyd mocno zasymilowany, niebywający w bożnicy wcale, a jak już, to tylko w Wielkiej Synagodze, gdzie kantor ośmielał się sławić Pana Boga po polsku, osobiście spieszył do swojego handlu każdego dnia przed szóstą, żeby na przyjście Kaplicy paszteciki i kawa były gotowe i gorące. Jeśli Kaplica sobie tego życzył, to Sobenski biegł do paszteciarni nawet w szabas.
Kaplica przychodził punktualnie o siódmej, wieszał melonik na wieszaku, a jeśli była jesień, to i palto, i szal, a jeśli była zima, to futro, a jeśli na trzewiki przy ulewie lub plusze założył kalosze, to kalosze ściągał i odkładał pod wieszak.
Rozdziawszy się, witał się wylewnie z właścicielem, siadał, rozkładał „Kurjer Warszawski” i czytał, niemo poruszając przy tym ustami i wodząc grubym palcem po tekście. Sobenski osobiście podawał mu dużą czarną i gorące, koszerne paszteciki. Do siódmej trzydzieści nikt nie miał prawa Kaplicy przeszkadzać.
– To mój czas, jedyne pół godziny z całego dnia, które należy tylko do mnie! – mawiał i pilnie studiował ogłoszenia drobne i reklamy, zaśmiewał się przy rysunkowych żartach i komicznych wierszykach na ostatniej stronie.
O wpół do ósmej przychodził doktor Radziwiłek, zamawiał kawę, brał „Nasz Przegląd” i przysiadał się do okrągłego stoliczka, czytali razem gazety i naradzali się długo. O Radziwiłku opowiem później, będzie on w tej historii ważną osobą, ale jeszcze nie teraz. Był on w każdym razie najbliższym wspólnikiem i zastępcą Kaplicy.
Zwykle Kaplica zapraszał też na siódmą trzydzieści Szapirę i pozwalał mu tych rozmów z Radziwiłkiem słuchać, jako jedynemu ze swych ludzi, namaszczając go tym niejako na pierwszego wśród żołnierzy.
O ósmej przychodziła reszta gangu Kaplicy, wypełniając szczelnie małą paszteciarnię. Pili i jedli, plotkowali, przekrzykiwali się po polsku, żydowsku i rosyjsku, zdawali raport z porannych obowiązków i wręczali Kaplicy należne mu zwitki banknotów, a Kaplica, nie wstając od stolika, zlecał im zadania na nadchodzące dzień i noc.
Dzień, w którym umarł mój ojciec, zaczął się podobnie.
9 lipca 1937 roku w Warszawie było ciepło, ale nie upalnie, dwadzieścia stopni, przez cały dzień chmurzyło się niebo trochę i czasem padało.
O siódmej Kaplica rozsiadł się u Sobenskiego, wypił swoją kawę i zjadł cztery paszteciki z siekaną baraniną i rodzynkami. Sobenski włączył radio, Kaplica wysłuchał porannego dziennika, potem, kiedy w radio grali muzykę z płyt, przestudiował w „Kurjerze” artykuł o sytuacji w Hiszpanii.
– Jenerał Franco naszych na cacy już załatwił – martwił się Kaplica, a Sobenski przytakiwał i martwił się na zawołanie, chociaż Hiszpanię, wojnę domową, generała Franco i wszystko poza stanem kasy jego paszteciarni miał głęboko w dupie.
Kaplica machnął ręką na Hiszpanię i zagłębił się w lekturze dziewięćdziesiątego dziewiątego odcinka powieści Amaranty Juliusza Germana, w którym książę Poniatowski przemawia w warszawskim teatrze. Był odcinkiem znudzony, zaciekawił go dopiero