Król. Szczepan Twardoch
roku. Lubię na niego patrzeć. Nie wiem, czy zrobiłem go ja, czy ktoś inny… Sprawia mi przyjemność, że tu jest. Ten, kto go sklejał i malował, wykonał go w wersji ze schowanym podwoziem, więc nie może stać, musi wisieć.
Wyglądam czasem przez okno, patrzę w dół, na ulicę. Arabski chłopiec pcha mały wózek, na który załadował wielką stertę mebli, starych albo stylizowanych na stare, piętrzą się nogi z giętego drewna i pasiaste obicia foteli i kanap.
Mijają go samochody: fiaty, peugeoty, subaru i volkswageny i trąbią, niezależnie od narodowości. Pod kioskiem z gazetami ortodoks w czarnym chałacie pali papierosa, czeka na coś. Mija go dziewczyna w zielonym mundurze, na plecach ma czarny karabin. Nie wiem, czy jest ładna, nie widzę z tak daleka, ale nie chce mi się zakładać okularów.
W mieszkaniu jest bardzo cicho. Okna nie przepuszczają żadnych dźwięków.
Brakuje mi jej krzątaniny, jej zrzędzenia, jej ciągłych pretensji, przed którymi uciekałem przez całe nasze życie tutaj, od jej żalu, od jej rozpaczy, od jej żałoby po tych, którzy zostali, a zostawszy, zniknęli – żałoby, której ja przeżywać nie zamierzałem, bo czułem do ich męczeństwa i zniknięcia odrazę; potem, kiedy się zestarzałem, przestałem ją czuć, zacząłem o ich męczeństwie myśleć jak o irytującym znajomym, którego jednak się toleruje, bo się do niego przywykło.
Uciekałem od jej upartego gadania po polsku, bo nie chciałem słyszeć tego języka, i tak już było, że w domu mówiłem do niej po żydowsku – należałoby teraz powiedzieć, a ona odpowiadała mi po polsku.
Nie mówiliśmy w domu po hebrajsku. I zawsze toczyliśmy ten sam spór, pytałem, dlaczego mówi do mnie po polsku, przecież to ona chciała wyjechać, nienawidziła Polski bardziej niż ja, a mówi dalej po polsku, uparta jak zawsze, jak osioł. Wzruszała ramionami, a potem się kłóciliśmy, wrzeszczeliśmy oboje, puste mieszkanie.
Potem przestaliśmy na siebie wrzeszczeć, nie chciało nam się już, nie zależało, potem zaś, niedawno, dzieci się wyprowadziły, a ja się czuję, jakby nigdy ich tutaj nie było, ani dzieci, ani jej, jakbym całe życie spędził w tym mieszkaniu sam, tylko ja i duchy.
Arabski chłopiec pcha wózek pełen antyków.
Podobnych chłopców widywałem na ulicach, na których się wychowywałem, biednych żydowskich synów biednych żydowskich furmanów i tragarzy, którzy drogę swego dorosłego życia zaczynali od wózeczka, gotowi przewieźć wszystko, co się na tym wózeczku zmieści, po pamiętającym cara bruku i potem, kiedy przykryli go asfaltem, po asfalcie i w błoto podwórek Dzielnicy Północnej, w biedne podwórka czynszówek oblepionych szyldami wszystkich możliwych geszeftów, żaden niewart trzech groszy.
Czuję się dużo starszy, niż jestem.
Pięćdziesiąt lat temu bez okularów przypatrywałem się, jak Szapiro się ubiera. Siedziałem w milczeniu. Kaplica gadał cały czas, analizował walkę i palił jednego za drugim. Pantaleon, zwany przez Kaplicę Leosiem, przyniósł butelkę koniaku, rozlał na dwie szklanki, Szapiro z Kaplicą wypili, Pantaleon nie pił.
Nie wiedziałem wtedy, jaki był udział Pantaleona w smutnym końcu mojego ojca.
Wychyliwszy szklankę koniaku, Kaplica otarł usta wierzchem dłoni, wyciągnął papierosy, poczęstował Szapirę i Pantaleona. Z budynku, który kiedyś był Teatrem imienia Bogusławskiego, wyszliśmy od strony ulicy Hipotecznej. Była noc, bardzo pogodna i gorąca i pięknie było widać gwiazdy, bo wątłe światło gazowych latarni nie miało szans ich przyćmić. Przed teatrem stał najpiękniejszy samochód, jaki kiedykolwiek widziałem.
– No i? – zapytał radośnie Kaplica, patrząc na Szapirę.
– No, panie Kaplica…
Limuzyna była ogromna i czerwona jak wóz straży ogniowej. Lakier lśnił, a miękkie, aerodynamiczne linie karoserii niczym nie przypominały tych w samochodach jeżdżących ulicami, którymi wtedy, pięćdziesiąt lat temu, chadzałem. Tylnych kół niemal wcale nie było widać, kryły się pod zamkniętymi błotnikami, a błotniki te miały kształt kropel, na czerwonym lakierze świeciły chromy, w środku zaś siedział szczurkowaty Munja Weber, pełniący właśnie funkcję szofera, który na widok Kaplicy wyskoczył z auta i uchylił otwierające się w tył drzwi.
Żeby zrozumieć, jak wyglądał ten samochód w ówczesnej Warszawie, należy pamiętać, że Kum nie jeździł nim tylko po paru wyasfaltowanych ulicach pryncypialnych, po Nowym Świecie, Mazowieckiej czy Marszałkowskiej, które to części Warszawy dzisiaj chcemy pamiętać – naturalnym środowiskiem Kuma były brukowane albo błotniste ulice i uliczki Śródmieścia na północ od Alei Jerozolimskich, czerwony chrysler parkował pod gnijącymi kamienicami Muranowa, pod czynszówkami Woli, w których zmurszałe, drewniane stropy zapadały się pod ciężarem mieszkańców.
Obmacywali czerwony lakier biedacy bez butów, nie damy na wyścigach. W chromowanych zderzakach odbijały się błotniste kałuże.
– Chrysler, Kuba – powiedział Kaplica, wymawiając słowo „chrysler” po polsku, przez „ch”, i od razu pomyślałem, że to musi być chrześcijański samochód. Chrysler jak Chrystus. – Chrysler Imperial. Nowiutki. Lilpop mi sprowadził. Dwadzieścia osiem tysięcy dałem! Drugiego takiego w Polsce nie ma nikt! Ani prezydent, ani marszałek Śmigły, chuj mu w dupę, nikt nie ma. Wsiadamy!
Dwadzieścia osiem tysięcy złotych. Mój ojciec, Naum Bernsztajn, zarabiał jakieś sto złotych na miesiąc, jeśli miał dobry miesiąc. Co daje tysiąc dwieście na rok. Czyli samochód Kuma był wart ponad dwadzieścia trzy lata pracy mojego ojca. Na ulicy mawiano, że sam prezydent Warszawy, Starzyński, zarabia na miesiąc trzy tysiące pięćset. Siadywali biedacy pod ścianą, na trotuarze i filozofowali, co można by zrobić, gdyby mieć trzy tysiące pięćset na miesiąc. Fantazje te obracały się najczęściej wokół kupna dużych ilości jedzenia, wyprawienia wielkiej fety dla całego kwartału, na skwerze rozstawić by można stoły, zamówić orkiestrę, beczkę piwa, kilka skrzynek wódki, „Pod Ryjkiem” obstalować całą świnię i bawić się trzy dni, jak na weselu. Tak by można zrobić, gdyby się miało trzy pięćset, jak Starzyński. Lecz nawet Starzyńskiego nie byłoby stać na samochód Kuma. Kum miał więcej.
I Kum czasem takie przyjęcia na skwerach wydawał, siedzieliśmy wszyscy przy rozstawionych, prowizorycznych stołach z desek na kozłach, bojówka pilnowała, żeby był porządek, była świnia i było cielę koszer, była wódka, orkiestra, socjalistyczne pieśni i obściskiwanie dziewcząt po okolicznych bramach. I okrzyki: „Niech żyje Kaplica!”, wznoszone chętnie i głośno przez tych, dla których hojność Kuma była jedynym źródłem wytchnienia i przyjemności w ponurym, robotniczym albo lumpenproletariackim życiu biedaków i nędzarzy.
Wsiedliśmy do chryslera. Jechałem już wcześniej kilka razy samochodem, ale nigdy takim. Wnętrze było przestronne niczym w tramwaju i pokryte jasną skórą. Kaplica i Szapiro zajęli tylne siedzenie, mnie Munja, występujący teraz w prawdziwej, szoferskiej czapce z daszkiem, wskazał straponten, rozkładany fotel, na którym siedziało się tyłem do kierunku jazdy. Kaplica opowiadał o samochodzie, mówił o ośmiocylindrowym silniku, automatycznym sprzęgle i nadbiegu, nic z tego oczywiście nie rozumiałem; co rozumiałem, to tyle, że znalazłem się w innym świecie. Zupełnie innym świecie.
– A tutaj, popatrz – ekscytował się Kum – mam dictaphone!
To słowo również wymawiał po polsku, co oczywiście wcale mnie nie raziło, bo nie znałem wtedy ani francuskiego, ani angielskiego, a tylko polski i żydowski, i trochę hebrajskiego.
– Jadziem! – krzyknął Kaplica i wrócił do prezentowania dictaphone.
Z zamontowanej między siedzeniami skrzynki wyciągnął rurkę zakończoną czarnym, bakelitowym lejkiem. Munja