Ciało obce. Rafał A. Ziemkiewicz
od rana nieuchwytny, rodzina nie mogła mnie nigdzie złapać przez telefon. Przyjechałem do szpitala koło trzeciej. Myślałem, że Magda coś pomyliła albo mama źle podała jej numer sali, bo byli tam tylko jacyś obcy ludzie. I jedno świeżo zasłane, wolne łóżko. Spytałem. Popatrzyli na mnie w milczeniu, nieogolony mężczyzna w piżamie w brązowo-żółte pionowe pasy, nie wiem dlaczego ta piżama wryła mi się w pamięć, powiedział: „Niech pan pójdzie do lekarza dyżurnego”, więc poszedłem, ten też popatrzył na mnie dziwnie, zaprosił do gabinetu, usadził na krześle i zaczął, że podjęli reanimację natychmiast i zrobili, co mogli, akurat wszyscy już byli na oddziale i cały sprzęt pod ręką, ale, niestety, nie udało się. Potem nie wiem, co się działo, nie pamiętam zupełnie, jak wyszedłem ze szpitala i dotarłem do mieszkania rodziców. A potem jakoś znalazłem się u siebie i tam się już rozkleiłem zupełnie, Nusia też zaczęła strasznie płakać, nie mogła, biedactwo, zrozumieć, co się tacie stało, w końcu się urżnąłem do nieprzytomności i padłem. Wyszło tak, dopiero Martyna zwróciła mi na to przy jakiejś zupełnie przypadkowej kłótni uwagę, że Andrzej oczywiście zniknął pierwszy, ja się uchlałem i wszystko zostało na jej głowie. A z mamą musiała mieć tej nocy naprawdę ciężko, mama to zniosła gorzej niż źle. Jakaś głupia pizda ze szpitala po prostu zadzwoniła i zakomunikowała jej o śmierci ojca przez telefon, w ogóle jej nie obeszło, w jakim wieku i stanie jest osoba, z którą rozmawia, czy jest sama w domu, czy nie, po prostu kazali jej przekazać informację, to przekazała, zadowolona, że sprawa odfajkowana. Mama zadzwoniła do jednej z ciotek, szczęście, że ją zastała, zanim ciotka zdążyła się ubrać, mama zadzwoniła jeszcze raz, a po kilku minutach znowu, i znowu, dzwoniła bez przerwy, za każdym razem powtarzając tymi samymi słowami, że właśnie dzwonili ze szpitala i że ojciec nie żyje.
Jakoś się pozbierała na pogrzeb i przez pewien czas było dobrze, ale od tego momentu zdrowie sypało się jej coraz bardziej i coraz szybciej, aż nagle się okazało, że wymaga ciągłej opieki. Choć przecież moja mama nie jest jeszcze wcale stara, co to jest sześćdziesiąt parę lat, dzisiaj starsi są często we wspaniałym zdrowiu, nawet do dziewięćdziesiątki. Może tak jej zaszkodziło, że nagle przestała mieć kogokolwiek, kim by się mogła opiekować. Ojciec odszedł, dzieci podorastały i wyfrunęły z domu, a ona całe życie zajmowała się nami, aż z jakimś takim zapamiętaniem, w ogóle sobie nie umiem przypomnieć mamy inaczej, niż jak coś szoruje, czyści, trzepie, myje albo odkurza, układa, szyje, zawsze w mojej pamięci stoi przy garach czy desce do prasowania. Albo z siatami pod sklepem. I nigdy nie ma czasu, żeby zwrócić na mnie uwagę, tylko komenderuje, szorstko, szybko, umordowana i opryskliwa – dziś myśląc o tej jej całej pracy, czuję się trochę zawstydzony. Ale to było po prostu tak naturalne, tak od zawsze, że nie zwracało najmniejszej uwagi. Wszystko musiało być wypucowane i zacerowane, a obiad na stole o określonej godzinie – i było. Obiadów to nawet w którymś momencie zaczęło być codziennie kilka, bo dla każdego mama szykowała co innego. Ojcu lekarze zalecili dietę, Andrzej przestał jeść mięso, Martyna się odchudzała, a ja z kolei domagałem się normalnego jedzenia i deserów, bo odziedziczyłem przemianę materii po ojcu, całe życie mogę jeść do oporu i do smaku, i jakoś nie tyję – Nusia chyba też ma to po mnie, dla dziewczynki to duże szczęście. A poza tym każde z nas coś uwielbiało, a czego innego w ogóle nie trawiło, i mama póki miała zdrowie, zawsze potrafiła to zsynchronizować tak, że wszystko wjeżdżało na stół nie tylko w tym samym czasie, ale prosto z garnków, bez żadnego podgrzewania.
Właśnie przez to wpakowałem się w te siedemnaście lat z Magdą. Podświadomie znalazłem w niej nowe wcielenie matki. Bo Magda też widziała sens małżeństwa w poświęcaniu się, też robiła obiady na czas i wszystko musiało być u nas nie tylko wypucowane na błysk, ale jeszcze wydezynfekowane. Chociaż nie, to osobna sprawa, nie mieszajmy tego. Obsesja poświęcania się mężowi i dziecku to było jedno, a obsesja czystości drugie, właściwie to była część większego problemu – wstrętu do świata. Istnienie bakterii i brudu pozwalało ten wstręt zracjonalizować, ale przyczyna musiała leżeć gdzieś głębiej. To znaczy prosta sprawa, przyczyna była jedna i ta sama dla wszystkich problemów Magdy – jej stara. Potwór. Przesadna dbałość o czystość, jaka cechowała moją żonę, to nic w porównaniu z szaleństwem Potwora. Było szorowane trzy razy? Trzeba cztery. To mają być zapastowane podłogi? Śmiechu warte, pastować trzeba na gorąco, pastą tylko o kilka stopni chłodniejszą od temperatury wrzenia i trzeba tę wrzącą pastę wcierać z całej siły, żeby tryskała na boki i żeby pot kapał z czoła. Brud w jej rozumieniu nie był tym, co dla mnie i dla każdego człowieka, czymś, co można zobaczyć gołym okiem, a jeśli nie można, to znaczy, że rzecz jest czysta. Brud był kategorią mistyczną. Skalaniem. Brudna, czyli skalana, mogła być równie dobrze rzecz, którą naukowiec z mikroskopem uznałby za sterylnie czystą, wystarczyło, że znalazła się w kontakcie z przedmiotem lub osobą skalaną. Jeśli moja teściowa przypadkiem czegoś takiego dotknęła, przeszywał ją dreszcz odrazy, wydawała z siebie jakiś przerażający skrzek, i nie było w tym nic z udawania, widziałem na własne oczy – ona naprawdę trzęsła się i umierała z obrzydzenia. Dopiero po ślubie mogłem zobaczyć, jak Potwór zabierał się do robienia jedzenia. Najpierw długotrwałe, staranne mycie rąk, żaden chirurg nie miałby tyle cierpliwości, potem równie staranne wcieranie w dłonie spirytusu, aż wreszcie na koniec, gały wyszły mi z orbit, opalała dłonie nad gazem. Normalnie, wsadzała je w płomień i jeszcze obracała. Nie mówcie mi, że to niemożliwe, wiem dobrze. Jak idiota, kiedy byłem sam, zrobiłem raz to samo, podpaliłem gaz i tylko zbliżyłem ręce do ognia w taki sposób, jak ona to robiła, poparzyłem sobie łapy jak cholera. Albo mania prześladowcza dawała jej jakiś immunitet od praw fizyki, albo przez lata skóra jej zrogowaciała jak u słonia na piętach.
Powinienem wtedy uciekać, gdzie pieprz rośnie. Powinienem w ogóle od razu, kiedy ją zobaczyłem. Nie patrz na narzeczoną, kiedy się chcesz żenić, narzeczona zawsze ma same zalety, patrz na jej matkę, żeby wiedzieć, co się z twojej żony wkrótce zrobi. Prosta, ludowa mądrość, którą podzielił się ktoś ze mną, rychło w czas, jak już byłem od dawna żonaty. Pewnie, że powinienem wiać od razu, jak tylko Magda przedstawiła mnie mamuśce, w każdym razie póki jeszcze nie mieliśmy dziecka, Bogiem a prawdą, jeszcze nawet – choć formalnie małżonkowie – nie straciliśmy oboje dziewictwa i cały ślub byłby do odkręcenia nawet przed sądem biskupim. Ale to by wymagało śmiałej decyzji, a podejmowanie śmiałych decyzji to ostatnia rzecz, jaką potrafię.
Nie, spokojnie, chłopie, tu jesteś dla siebie niesprawiedliwy. W tym wypadku to nie był brak zdecydowania. Ja kochałem Magdę i z całej duszy chciałem z nią być, w chorobie i zdrowiu, w szczęściu i nieszczęściu, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Wiedziałem, że jej matka jest dziwaczna, że jest popaprana, niech nawet będzie, że jest potworem, ale co to miało za znaczenie? Zwłaszcza że Magda stawiała się wtedy starej ostro. Trzeba było siedemnastu lat, siedemnastu lat bezsilnego obserwowania rok po roku i miesiąc po miesiącu, jak Potwór pożera moją ukochaną dziewczynę od wewnątrz, jak stopniowo, niezauważalnie nabiera ona nawyków swojej matki, jak ogarniają ją i opanowują bez reszty te same obsesje. Choćby z tym sprzątaniem. Z początku wszystko dawało się racjonalnie uzasadnić. Najpierw alergiami Magdy, a miała alergię na wszystko. Kurz, zwierzęca sierść, roztocza i tak dalej, no zrozumiałe, że lepiej się trochę powygłupiać, niż nanieść tego do domu. A potem pojawiło się dziecko – wreszcie, po latach starań i łażenia po lekarzach. Pojawiło się i zaczęło raczkować, dotykać wszystkiego łapkami, a potem wsadzać te łapki do ust. No, jasna sprawa. Samo wchodzenie do mieszkania stało się procedurą przypominającą forsowanie śluzy w statku kosmicznym. Buty natychmiast trzeba zdjąć i odstawić na specjalne, brudne miejsce, tak by nie dotknąć nimi niczego po drodze, a potem długim wykrokiem wydostać się z linoleum, po którym chodzi się w brudnym obuwiu, i – balansując na jednej nodze – założyć domowy kapeć. Moi znajomi, to znaczy ci nieliczni z nich, którzy mi po tych parunastu latach zostali, klepiąc mnie po ramieniu, mówili, że sam ten cyrk był wystarczającym powodem, żeby się z Magdą rozwieść.