Fundacja. Isaac Asimov
jej toczyć – powiedział Compor. Miał włosy żółte jak masło, a oczy niebieskie jak niebo i stale kusiło go, aby zmienić te niemodne kolory.
– Nie słyszałeś nigdy o wojnie domowej? – spytał Trevize. Był wysokim mężczyzną o czarnych, lekko falujących włosach i miał zwyczaj chodzić z kciukami zatkniętymi za pas z miękkiej tkaniny, który stanowił nieodłączną część jego stroju.
– Wojna domowa z powodu sporów o lokalizację stolicy?
– Niewiele brakowało, żeby te spory doprowadziły do kryzysu Seldona. Zniszczyły karierę polityczną Hannisa, a ciebie i mnie wyniosły podczas ostatnich wyborów do rady. Ta sprawa ważyła się na… – Pokiwał powoli dłonią w przód i w tył, naśladując ruchy wskazówki wagi wychylającej się to w jedną, to w drugą stronę pod wpływem równo obciążonych szalek.
Zatrzymał się w połowie schodów, nie zwracając uwagi na innych członków rządu i przedstawicieli środków masowego przekazu oraz ludzi z towarzystwa, którzy w sobie tylko wiadomy sposób zdobyli zaproszenia na uroczystość powrotu Seldona, a w każdym razie jego holograficznej podobizny.
Wszyscy oni schodzili teraz po schodach, rozmawiając głośno, śmiejąc się, podziwiając dokładność wszystkich prognoz i pławiąc się z rozkoszą w słowach aprobaty, które usłyszeli od Seldona.
Trevize stał i czekał, aż minie go kłębiący się tłum. Compor zrobił dwa kroki, ale zatrzymał się, jakby łączyła go z Trevizem niewidzialna nić.
– Nie idziesz? – spytał.
– Nie ma pośpiechu. Posiedzenie nie zacznie się, póki pani burmistrz nie naświetli sytuacji w swój monotonny, powolny i nudny sposób. Wcale mi się nie spieszy, żeby wysłuchać jeszcze jednego nudnego przemówienia… Popatrz lepiej na miasto.
– Widzę je. Wczoraj też widziałem.
– A widziałeś je pięćset lat temu, kiedy powstawało?
– Czterysta dziewięćdziesiąt osiem – poprawił go odruchowo Compor. – Za dwa lata będziemy świętowali pięćsetlecie, a burmistrz Branno będzie nadal sprawowała swój urząd, stawiając czoło wypadkom o mniejszym, miejmy nadzieję, stopniu prawdopodobieństwa.
– Miejmy nadzieję – powtórzył sucho Trevize. – Ale jak tu wszystko wyglądało pięćset lat temu? Przecież wtedy istniało tylko to jedno miasto! Jedna mieścina, zamieszkana przez grupę ludzi przygotowujących Encyklopedię, która nigdy nie została ukończona.
– Została.
– Masz na myśli obecną Encyklopedię Galaktyczną? To nie jest to, nad czym oni pracowali. Nasza tkwi w całości w komputerze i jest codziennie poprawiana i uzupełniana. Widziałeś kiedy nie dokończony oryginał?
– Ten w Muzeum Hardina?
– W Muzeum Początków im. Salvora Hardina, skoro tak dbasz o szczegóły. Widziałeś ją?
– Nie. A powinienem?
– Skądże, nie warto. Ale tak czy inaczej, ta grupka Encyklopedystów stworzyła zalążek naszego miasta, małą, mizerną mieścinę na planecie absolutnie pozbawionej metali, krążącej wokół słońca odizolowanego od reszty Galaktyki, na samym jej skraju. A teraz, po pięciuset latach, jesteśmy światem willowym. Całe to miejsce to jeden wielki park. Metalu mamy, ile chcemy. I jesteśmy w centrum wszystkich wydarzeń.
– Niezupełnie – odparł Compor. – Nadal krążymy wokół słońca odizolowanego od reszty Galaktyki. I nadal znajdujemy się na jej skraju.
– Mówisz bez zastanowienia. O to właśnie chodziło w tym małym kryzysie Seldona. Nie jesteśmy już samotnym Terminusem. Jesteśmy Fundacją, która obejmuje swoimi wpływami całą Galaktykę i która rządzi nią z jej skraju. A może to robić właśnie dlatego, że nie jest odizolowana od reszty w niczym z wyjątkiem położenia, co się nie liczy.
– W porządku. Zgadzam się. – Compor był wyraźnie znudzony tą rozmową. Zszedł o stopień niżej. Niewidoczna nić napięła się jeszcze bardziej.
Trevize wyciągnął rękę, jakby chciał z powrotem wciągnąć przyjaciela na schody.
– Nie widzisz, jak ogromne konsekwencje ma ta zmiana, Compor? Przecież my jej nie akceptujemy. W głębi duszy pragniemy powrotu do starej, małej Fundacji, do spraw jednego świata, do dawnych czasów herosów ze stali i szlachetnych świętych, które bezpowrotnie minęły.
– No dalej, mów, o co chodzi!
– Właśnie o to. Popatrz choćby na Gmach Seldona. Podczas pierwszych kryzysów, za Salvora Hardina, była tu po prostu Krypta Czasu, mała salka, w której pojawiał się hologram Seldona. To było wszystko. A co mamy teraz? Potężne mauzoleum. Może prowadzi do niego pochylnia oparta na polu siłowym? Albo chodnik ślizgowy? A może winda grawitacyjna? Nic z tych rzeczy. Tylko schody, po których wspinamy się, jakbyśmy żyli w czasach Hardina. Tyle że wtedy nie było tych schodów. W ciężkich chwilach szukamy otuchy i pomocy w przeszłości. – Wyciągnął gwałtownie rękę. – Czy w całej tej konstrukcji widzisz choć jeden metalowy element? Nie ma ani jednego! A dlaczego? Bo w czasach Hardina miejscowego metalu nie było wcale, a importowanego tyle co nic. Użyliśmy nawet do budowy tak wiekowego, różowego ze starości plastyku, że turyści z innych światów zatrzymują się ze zdumieniem i wołają: „Na Galaktykę! Jaki cudny stary plastyk!” Wiesz, co ci powiem, Compor? To oszustwo.
– I właśnie w to nie wierzysz? W autentyczność Gmachu Seldona?
– I we wszystko, co w nim jest – syknął Trevize. – Nie wierzę, że ukrywanie się tu, na skraju wszechświata, ma sens tylko dlatego, że tak robili nasi przodkowie. Uważam, że nasze miejsce jest tam, w centrum Galaktyki.
– Ale Seldon uważa, że jesteś w błędzie. Jego plan rozwija się tak, jak powinien.
– Wiem, wiem. Każde dziecko na Terminusie jest wychowywane w wierze, że Hari Seldon stworzył Plan, że pięćset lat temu przewidział wszystko, że założył tę Fundację tak, by móc niezawodnie przewidzieć kryzysy, że jego hologram będzie się ukazywał podczas tych kryzysów, przekazywał nam minimum wiedzy niezbędne do przetrwania i tak prowadził nas przez tysiąc lat, aż w końcu zbudujemy na gruzach starego, zmurszałego Imperium, które zaczęło się chwiać pięćset lat temu, a ostatecznie runęło przed dwustu, potężniejsze Drugie Imperium Galaktyczne.
– Dlaczego mi to wszystko mówisz, Golan?
– Dlatego, że to oszustwo. To wszystko oszustwo! Nawet jeśli na początku było tak naprawdę, teraz jest to już oszustwo. Nie jesteśmy panami naszych poczynań. To nie my wcielamy Plan w życie.
Compor spojrzał na niego badawczo.
– Mówiłeś to już nie raz, Golan, ale zawsze myślałem, że żartujesz. Ale teraz, na Galaktykę, myślę, że mówisz poważnie.
– Oczywiście, że mówię poważnie.
– Niemożliwe. Albo to jakiś skomplikowany kawał, albo zwariowałeś.
– Ani jedno, ani drugie – rzekł Trevize. Uspokoił się już i zatknął swym zwyczajem kciuki za pas, jakby nie potrzebował dłużej rąk dla podkreślania swych uczuć. – Przyznaję, że już wcześniej myślałem o tym, ale była to tylko intuicja. Dopiero ta dzisiejsza farsa spowodowała, że nagle wszystko sobie jasno uświadomiłem. I teraz zamierzam przedstawić to równie jasno całej radzie.
– Jesteś szalony! – powiedział Compor.
– Tak? No to chodź ze mną i posłuchaj.
Zeszli ze schodów. Byli ostatnimi, którzy opuszczali to miejsce. Kiedy Trevize wysunął się nieco do przodu, Compor poruszył