Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
on>
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Spacer po suficie
Korekta językowa Marta Wartałowicz
Projekt okładki Mikołaj Jastrzębski
Skład komputerowy Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
Iskry, Warszawa 1957
© Copyright by Zofia Bimali Zborowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-317-5
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks (022) 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Spis treści
Doktor Gordon pojawia się na widowni
Dlaczego Bissinger miał czyste ręce?
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Spacer po suficie
Gęste strumienie wody spływały po szerokim, nieprzemakalnym płaszczu, tworząc wokół zabłoconych sportowych butów brudną, ciemną kałużę.
Antoni nasunął na oczy targany wichrem kapelusz i rozejrzał się bezradnie wokoło. Właściwie nie wiedział, co ma z sobą począć.
Miasto tonęło w ciemnościach, a ponury nastrój potęgował jeszcze ulewny deszcz, w którym roztapiały się czarne kontury milczących domów. Chłodny, przejmujący wiatr zacinał ostrymi kroplami w zmęczoną twarz podróżnego. Było zimno i bardzo nieprzyjemnie.
Poczuwszy, że woda poczyna się natarczywie przedostawać do lewego buta, Antoni westchnął, otarł szeroką chustką mokre policzki i dźwignąwszy z błota walizę, ruszył zrezygnowanym krokiem w głąb ciemnej, bezludnej ulicy. Trzeba było przecież zdobyć jakiś nocleg. Nie bardzo wiedział, po co przyjechał do tej mieściny, ale nad tym nie czas się było teraz zastanawiać. Skoro już przeznaczenie zawiodło go do takiej dziury, to należało zorganizować sobie jakoś życie choćby na najbliższe godziny. Czuł zupełnie wyraźnie, że dłuższe przebywanie na wietrze i deszczu musiałby przypłacić monstrualnym katarem. Wilgoć wdzierająca się bezceremonialnie do obuwia była objawem wysoce niepokojącym i pobudzała do energicznej akcji.
Błoto monotonnie chlupało pod nogami, wiatr dzwonił o szyby pobliskich domów, a deszcz padał nieprzerwanie, zatrzymując się dużymi kroplami w załamaniach powyginanego fantastycznie kapelusza. Ciężka waliza z bezwzględnym uporem ciągnęła zmęczone ramię ku dołowi.
Rozmiękła podeszwa ześliznęła się nagle po kamieniu i noga wędrowca ugrzęzła w jakiejś nierówności gruntu. Antoni potknął się i o mało nie upadł.
– Psiakrew – zaklął głośno, stawiając walizę w błocie. Otarł spocone czoło i odsapnął. Należało koniecznie zasięgnąć informacji. W ten sposób mógł krążyć po ulicach miasteczka do rana. Tuż obok widać było w ciemności uchyloną furtkę. W oknach niedużego domku błyszczało światło. Antoni wszedł do ogródka i po wąskiej ścieżce ruszył w kierunku oświetlonych okien. Po kilku stopniach dostał się na mały, ocieniony ganek i zastukał do drzwi. Cisza. Żadnej odpowiedzi. Zmoknięty podróżnik ponowił swe wysiłki. Wreszcie coś skrzypnęło, dały się słyszeć czyjeś ciężkie kroki i zabrzmiał ponury basowy głos:
– Kto tam?
– Podróżny. Chciałem prosić o informację – odparł Antoni, starając się tym słowom nadać możliwie miłe brzmienie.
Przez chwilę słychać było tylko jakieś niewyraźne pomruki, aż wreszcie zazgrzytały zasuwy, zadźwięczał łańcuch i drzwi się otworzyły, wyrzucając z wnętrza snop słabego światła. W mrocznym korytarzu stał wysoki, brodaty mężczyzna w wyczekującej, jakby obronnej postawie. Jego pochylona ku przodowi duża głowa zdawała się węszyć niebezpieczeństwo.
– Najmocniej pana przepraszam – powiedział trochę nieśmiało Antoni. – Jestem tutaj przejazdem i przypadkowo…
– Proszę wejść i zamknąć drzwi – mruknął brodacz. – Zimno. Niech pan wytrze buty w tę ścierkę. Zabłoci mi pan całe mieszkanie.
Antoni posłusznie wykonał rozkaz i stanął zmieszany i niepewny.
Proszę, niech pan wejdzie.
Drzwi pchnięte silną ręką otworzyły się i znaleźli się w ciepłym i widnym pokoju. Nad stołem przykrytym kolorową serwetą wisiała duża lampa, pod ścianą stał kredens, na którym złocił się zegar z epoki Pierwszego Cesarstwa. Pod oknem niewielka kanapka i bujany fotel dopełniały umeblowanie. Na ścianach wisiały fotografie rodzinne i dwa niezbyt wybredne oleodruki w złoconych ramach.
Antoni przygładził zmierzwioną czuprynę i zwrócił się do człowieka z brodą:
– Pan pozwoli, że się przedstawię – powiedział już pewniejszym głosem. – Nazywam się Antoni Walton i podróżuję w celach wypoczynkowych. Bardzo przepraszam, że pana niepokoję, ale jestem po raz pierwszy w Farrow i nie mam pojęcia, gdzie mogę tu znaleźć nocleg.
Para szarych, przenikliwych oczu zlustrowała młodzieńca.
– Moje nazwisko Wilhelm Pings – zabrzmiał niechętny bas. – Niech pan siada. Zaraz będzie herbata.
Antoni usiadł posłusznie na wskazanym krześle i rozglądając się, wyjął papierośnicę. Tymczasem pan Pings uchylił drzwi od sąsiedniego pokoju.
– Eli, Eli, chodź no tutaj. Mamy gościa.
– Już idę, tatusiu – rozległ się dźwięczny kobiecy głos i po chwili weszła młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna. Twarz miała bladą, jakby rzeźbioną w alabastrze, okoloną gęstymi jasnoblond lokami. Rysy drobne, delikatne, niedokończone w rysunku, zdradzały dużą wrażliwość i nieśmiałość.
Antoni wstał i skłonił się uprzejmie.
– Pani wybaczy – powiedział, nie wiadomo dlaczego bardzo cicho. – Przepraszam za takie bezceremonialne najście, ale…
Ciemne, zamyślone oczy spojrzały na niego z pewnym roztargnieniem.
– Jesteśmy panu bardzo radzi. Proszę spocząć. Zaraz podam herbatę.
– Ależ serdecznie dziękuję. Nie chciałbym państwu robić kłopotu.
Dziewczyna pominęła ten wykrzyknik milczeniem i skinąwszy lekko głową, zniknęła za drzwiami. Po chwili dał się słyszeć brzęk wyjmowanych z szafy talerzy.
– Może pan tymczasem przejrzy gazetę? – zaproponował brodacz, podając gościowi jakieś czasopismo.
Antoni odruchowo wyciągnął rękę. Wzrokiem jeszcze wodził w zamyśleniu po drzwiach, za którymi zniknęła dziewczyna. Wyczuwał instynktownie, że to spotkanie nie pozostanie dla niego bez znaczenia. Od paru minut zaledwie znajdował się tutaj, a jednak…
W tej chwili panna Eli znowu weszła i cicho nakryła do stołu. Na widok apetycznych bułeczek, masła, sera i paru plasterków świeżej szynki Antoni poczuł, że jest naprawdę porządnie