Niemcy. Piotr Zychowicz
w Europie zbudował Hitler. Składały się z szeregu prymitywnych chat, często szałasów skleconych z patyków i szmat. Otoczono je posterunkami uzbrojonych strażników i drutem kolczastym. Albo zwałami ściętych suchych krzewów najeżonymi kolcami, których do dziś rośnie bardzo dużo na namibijskiej sawannie.
Jakie panowały tam warunki?
Potworne przeludnienie, brak wody, koców, lekarstw, ubrań. A przede wszystkim żywności. Ludzie byli głodzeni. Czasami rzucano im jakieś odpadki albo wydawano po garści ryżu. Nie pomyślano jednak przy tym, żeby zaopatrzyć ich w garnki, więc ryż ten był zjadany na surowo. Zamiast ubrań wydano worki po materiałach budowlanych, w których wycinano dziury na głowę i ręce. Efekty nietrudno sobie wyobrazić. Choroby, robactwo, gnijące rany. A wreszcie masowe zgony. Średnia życia w niemieckich obozach w Afryce nie przekraczała kilku miesięcy.
Jak zachowywali się strażnicy?
Jak „rasa panów”. Herero i Nama byli traktowani gorzej niż zwierzęta. Katowanie, wrzaski, tortury, morderstwa. Wykorzystywanie seksualne młodych kobiet i dziewcząt. Wszyscy więźniowie byli używani do niewolniczej pracy przy budowie infrastruktury niemieckiej kolonii. Dróg, kolei, budynków. Ten, kto nie mógł podołać niezwykle ciężkiej pracy, był bity, zabijany.
Najgorszy ze wszystkich obozów znajdował się na Shark Island – Wyspie Rekinów.
Shark Island to niewielka skała położona w pobliżu portowego miasteczka Lüderitz. Z lądem łączył ją wtedy niewielki mostek. Straszne miejsce. Bez drzew, bez żadnego schronienia. Zimą z powodu lodowatych prądów oceanicznych, wiatrów i rozbijających się o wyspę fal jest tam niezwykle zimno. Niemcy umieścili na niej kilka tysięcy tubylców. Mężczyzn, kobiet i dzieci. Wykorzystywali ich do budowy nabrzeża. Więźniowie cały dzień brodzili w lodowatej wodzie. Nadzorcy byli przy tym wyjątkowo brutalni. Niekiedy więźniowie woleli sobie rozerwać gardło gołymi rękami, niż trafić na Shark Island.
Jaka była śmiertelność w tym obozie?
Niemal wszyscy więźniowie zginęli. Warunki były ludobójcze, eksterminacyjne. Wyjątkowo drastyczne jest to, że ciała zmarłych i zamordowanych wrzucano prosto do morza. I często dryfowały one wzdłuż wspaniałego, rozświetlonego nabrzeża Lüderitz, na którym w licznych piwiarniach i ekskluzywnych restauracjach bawili się Niemcy. Więźniowie na Shark Island słyszeli dochodzącą stamtąd muzykę i kobiecy śmiech…
Jest jeszcze jeden aspekt funkcjonowania niemieckich obozów koncentracyjnych w Afryce. Eksperymenty medyczne…
To również brzmi znajomo, prawda? W Afryce wyglądało to tak: na początku w obozach nie było żadnych lekarzy. Ludzie po prostu umierali. Ewentualnie pomoc mogli nieść tylko misjonarze, których czasami wpuszczano za bramy. Dopiero później pojawili się niemieccy lekarze wojskowi i… zrobiło się jeszcze gorzej.
Dlaczego?
Bo nie interesowało ich ratowanie życia Herero i Nama. Uznali, że istnienie obozów i wysoka śmiertelność więźniów są dla nich okazją do prowadzenia eksperymentów medycznych. Robili rzeczy drastyczne. Wstrzykiwali ludziom rozmaite substancje, otwierali brzuchy. Przodował w tym wzbudzający przerażenie doktor Hugo Bofinger. Najbardziej haniebne było jednak masowe preparowanie fragmentów ciał więźniów.
Masowe…?
Na niemieckich uniwersytetach zapanowała wówczas moda na badania rasowe. Mierzono czaszki, kości, mózgi i wyciągano z tego bzdurne wnioski o wyższości jednych ras nad drugimi. Zastępy naukowców i studentów, którzy się tym zajmowali, potrzebowały preparatów. Władze Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej postanowiły im je tanio dostarczyć. Pochodziły one oczywiście z obozów koncentracyjnych.
Co wysyłano do Niemiec?
Wszystko: mózgi, wątroby, dłonie, uszy, oczy, narządy rodne, penisy. Wszystko wycięte i zapeklowane w słojach. Przede wszystkim wysyłano jednak czaszki. W obozie Swakopmund zmuszono więźniarki do gotowania obciętych głów, a następnie oskrobywania ich z resztek mięsa kawałkami szkła. Te głowy często należały do najbliższych krewnych tych kobiet. Czaszki trafiały do instytutów naukowych, ale również do prywatnych kolekcjonerów. Do dzisiaj w zbiorach w Niemczech można znaleźć wiele czaszek i zasuszonych głów Herero i Nama.
Obozy koncentracyjne, o których mówimy, były elementem wojny między Niemcami a tubylcami, która wybuchła w roku 1904. Według ówczesnej niemieckiej prasy spiralę przemocy nakręcili Herero, którzy mordowali oraz gwałcili białe kobiety i dzieci.
To zwykła propaganda. Przyczyny wojny były znacznie bardziej skomplikowane. Przed wojną Niemcy w Afryce Południowo-Zachodniej znajdowali się w kiepskiej sytuacji. Choć przyjeżdżało ich coraz więcej, mieli bardzo mało ziemi. Większość pastwisk i gruntów nadających się pod uprawę należała do Herero i Nama. Podobnie było ze stadami bydła, które stanowiły główną gałąź gospodarki kolonii. Niemieccy farmerzy musieli dzierżawić ziemię od tubylczych wodzów…
Co zapewne nie bardzo im się podobało.
Delikatnie mówiąc. Niemcy bowiem byli przy tym nastawieni skrajnie rasistowsko. Uważali Nama i Herero za Untermenschen, a siebie za Übermenschen. Traktowali więc tubylców niezwykle arogancko. Bili ich, okradali, często gwałcili ich kobiety. Wszystko to powodowało, że sytuacja stawała się niezwykle napięta. Niemcy chcieli zagrabić ziemię Herero i Nama. Herero i Nama mieli dosyć upokorzeń ze strony przybyszy zza oceanu.
Wystarczyła jedna iskra, żeby doszło do powstania.
Tak. W końcu Herero, a potem Nama chwycili za broń i wystąpili przeciwko Niemcom. Wracając do pańskiego poprzedniego pytania – przez całą wojnę, która trwała do 1908 roku, tubylcy zamordowali czworo dzieci i jedną czy dwie niemieckie kobiety. Zdarzało się, że po zabiciu lub przepędzeniu z jakiejś farmy mężczyzn wojownicy konwojowali niemieckie kobiety i dzieci do najbliższego miasteczka.
A jak postępowała z nimi druga strona?
W samych obozach koncentracyjnych Niemcy wymordowali około 20 tysięcy kobiet i dzieci. Do tego trzeba dodać masakry i pacyfikacje osad oraz wiosek. Mówimy o dziesiątkach tysięcy ludzi. Życie Herero i Nama – niezależnie od tego, czy był to wojownik, kobieta czy dziecko – nie miało dla Niemców najmniejszej wartości. Ocenia się, że w sumie wymordowali 80 procent całej populacji Herero i 50 procent Nama. A mówimy o ludach, które liczyły odpowiednio ponad 100 tysięcy i 20 tysięcy członków.
To zakrawa na paradoks: „cywilizowani” Europejczycy zachowywali się jak barbarzyńcy, a „dzicy” tubylcy prowadzili wojnę w sposób przyzwoity.
Tak, może się to wydawać zaskakujące. Rdzenni mieszkańcy tej części Afryki nie byli jednak dzikusami, ale ludźmi, którzy przestrzegali zasad wojny. W dużej mierze miała na to wpływ wieloletnia działalność misjonarzy oraz prastare tradycje. W namibijskich wojnach plemiennych prowadzonych na długo przed przybyciem Niemców zdarzało się, że wieczorem, po bitwie, przeciwnicy razem siadali przy ogniskach i spożywali wieczerzę. Rano wracali do walki.
A dlaczego Niemcy nie przestrzegali praw wojny?
Bo dla nich Herero i Nama nie byli równorzędnymi przeciwnikami. Byli podludźmi, wobec których nie obowiązywały żadne zasady. Uważali, że do „dzikusów” może przemówić tylko naga, brutalna siła. Niemcy prowadzili przeciwko Herero i Nama wojnę totalną, na wyniszczenie. Nie dopuszczali najmniejszej myśli o porażce czy rozejmie. Chodziło o względy prestiżowe: Niemcy bali się, że jeżeli nie zdławią brutalnie rebelii, staną się pośmiewiskiem całego świata.
Wojna jednak wcale nie okazała się spacerkiem.
Tak, tubylcy mieli broń palną. Świetnie znali teren, byli mistrzami walki podjazdowej.