Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk

Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk


Скачать книгу
Babel Athanasiusa Kirchera, dzieło wielkie zarówno pod względem treści, jak i formatu, i ksiądz wiele ryzykował, targając je tutaj. A gdyby upadła w to cuchnące rohatyńskie błoto? A gdyby wyrwał mu ją jaki rzezimieszek na targu? Bez niej ksiądz dziekan nie byłby tym, kim jest, ale raczej stałby się jakimś ograniczonym proboszczem, jezuickim nauczycielem na pańskim dworze, próżnym urzędnikiem Kościoła, upierścienionym i niechętnym światu.

      Podsuwa książkę bliżej Szora, jakby prezentował mu swą żonę. Puka teraz delikatnie w drewniane okładki.

      – Mam ich więcej. Ale Kircher jest najlepszy. – Otwiera na chybił trafił i patrzą na rysunek Ziemi, przedstawionej jako kula, z długim, smukłym stożkiem wieży Babel na niej.

      – Kircher udowadnia, że wieża Babel, której opis mamy w Biblii, nie mogłaby być tak wysoka, jak to jest przedstawione. Wieża, która sięga aż do sfery Księżyca, zaburzyłaby cały porządek kosmosu. Jej podstawa, opierająca się na kuli ziemskiej, musiałaby być ogromna. Przesłoniłaby słońce, co miałoby katastrofalne skutki dla całego stworzenia. Ludzie musieliby zużyć całe zasoby drewna i gliny na Ziemi…

      Ksiądz czuje się tak, jakby wygłaszał herezję, i właściwie nie wie, dlaczego to mówi milczącemu Żydowi. Chce, żeby tamten go wziął za przyjaciela, nie wroga. Ale czy to będzie możliwe? Może da się porozumieć, mimo że nie zna się swoich języków ani obyczajów, ani siebie nawzajem, ani swych rzeczy i przedmiotów, ani uśmiechów, gestów dłoni czyniących znaki, niczego; więc może da się porozumieć za pomocą książek? Czy to właśnie nie jest jedyna możliwa droga? Gdyby ludzie czytali te same książki, żyliby w tym samym świecie, tymczasem żyją w innych, jak ci Chińczycy, o których pisał Kircher. A są i tacy, całe mnóstwo, co nie czytają wcale, ci mają umysł uśpiony, myśli proste, zwierzęce, jak owi chłopi o pustych oczach. Gdyby on, ksiądz, był królem, nakazałby jeden dzień pańszczyzny na czytanie przeznaczyć, cały stan chłopski zagoniłby do ksiąg i od razu inaczej wyglądałaby Rzeczpospolita. Może to jest nawet kwestia alfabetu – że nie istnieje tylko jeden, lecz jest ich wiele, a każdy inaczej buduje myśli. Alfabety są niczym cegły – z jednych, wypalonych i gładkich, powstają katedry, z innych, gliniastych i szorstkich, zwykłe domy. I choć łaciński z pewnością najdoskonalszy, to przecież, zdaje się, Szor nie zna łaciny. Wskazuje mu więc palcem rycinę, a potem jeszcze jedną, i jeszcze, i widzi, że tamten pochyla się nad nimi z rosnącym zaciekawieniem, aż w końcu wyciąga skądś szkła zgrabnie oprawione w metalowy drut – ksiądz Chmielowski sam chciałby takie mieć, musi go spytać, gdzie je zamówić. Tłumacz również okazuje się zainteresowany, więc we trójkę pochylają się nad ryciną.

      Ksiądz zerka na nich zadowolony, że ich obu złapał na haczyk, i widzi w ciemnej brodzie Żyda złote i kasztanowe włosy.

      – Moglibyśmy wymieniać się księgami – proponuje.

      Mówi, że ma w swojej bibliotece w Firlejowie jeszcze dwa dzieła wielkiego Kirchera, Arca Noe i Mundus subterraneus, zamknięte na klucz, zbyt cenne, żeby do nich sięgać codziennie. Wie też, że są i inne tytuły, ale zna je tylko ze wzmianek tu i ówdzie. I wielu jeszcze myślicieli świata przeszłego zgromadził, także – dodaje, żeby się przypochlebić – żydowskiego historiografa, Józefa.

      Nalewają mu kompotu z dzbanka i podsuwają talerzyk z suszonymi figami i daktylami. Ksiądz bierze je do ust z nabożeństwem, dawno ich nie jadł – nieziemska słodycz od razu poprawia mu humor. Rozumie, że już powinien wyłuszczyć swą sprawę, czas najwyższy, więc przełyka słodkości i przechodzi do rzeczy; zanim skończy, już wie jednak, że wyrwał się za wcześnie i wiele tu nie wskóra.

      Może poznaje to po nagłej zmianie w zachowaniu Hryćka. Dałby też głowę, że do tego, co tłumaczy, chłopak dorzuca coś od siebie. Nie wie tylko, czy są to jakieś ostrzeżenia, czy przeciwnie – coś, co ma wspierać księdza. Elisza Szor cofa się nieznacznie na krześle, odchyla głowę do tyłu i przymyka oczy, jakby udawał się na konsultacje do swojej wewnętrznej ciemności.

      Trwa to aż do momentu, gdy – wbrew swej woli – ksiądz wymienia porozumiewawcze spojrzenie z młodym tłumaczem.

      – Rabbi słucha głosów starszych – mówi szeptem tłumacz, a ksiądz kiwa głową jakby ze zrozumieniem, chociaż nie rozumie. Może rzeczywiście ten Żyd ma jakiś magiczny kontakt z różnymi diablikami, mało to ich wśród Żydów, te wszystkie lamie i lility. To wahanie Szora i jego zamknięte oczy przekonują księdza, że lepiej by było, gdyby tu w ogóle nie przychodził. Sytuacja jest delikatna i nietypowa. Oby nie naraził się na infamię.

      Szor wstaje i odwraca się do ściany, spuszcza głowę i stoi tak przez chwilę. Ksiądz zaczyna się niecierpliwić – czy to znak, że ma odejść? Hryćko też przymknął oczy i jego długie młodzieńcze rzęsy rzucają teraz cień na pokryte miękkim zarostem policzki. Może oni posnęli? Ksiądz chrząka cicho, ich milczenie odebrało mu resztki pewności siebie. Już żałuje, że tu przyszedł.

      Nagle Szor, jak gdyby nigdy nic, rusza w kierunku szaf i otwiera jedną z nich. Z namaszczeniem wyciąga gruby foliał, opatrzony tymi samymi symbolami co wszystkie inne książki, i kładzie go na stole przed księdzem. Otwiera książkę od tyłu i przewraca kartę. Ksiądz widzi pięknie wykonaną stronę tytułową…

      – Sefer ha-Zohar – mówi nabożnie i chowa księgę z powrotem do szafy.

      – Kto by to księdzu przeczytał… – odzywa się Hryćko pocieszająco.

      Ksiądz zostawia na stole u Szora dwa tomy swoich Nowych Aten na zachętę do przyszłej wymiany. Puka w nie wskazującym palcem, potem pokazuje na siebie – mierzy w sam środek swoich piersi: Ja to napisałem. Powinni to przeczytać, gdyby znali język. Wiele by się o świecie dowiedzieli. Czeka na reakcję Szora, ale on tylko lekko unosi brwi.

      Ksiądz Chmielowski i Hryćko wychodzą razem w chłodne, nieprzyjemne powietrze. Hryćko coś tam jeszcze plecie, ksiądz zaś patrzy na niego uważnie – na jego młodą twarz z zaczątkami przyszłego zarostu i długie, wywinięte rzęsy, które nadają mu trochę dziecinny wygląd, wreszcie na jego chłopskie ubranie.

      – Tyś Żyd?

      – E, nie… – odpowiada Hryćko, wzruszając ramionami. – Ja stąd, z Rohatyna, o, z tego domu. Niby prawosławny.

      – To skąd znasz ich mowę?

      Hryćko przysuwa się bliżej i idzie prawie ramię w ramię z księdzem, wyraźnie czuje się zachęcony do tej poufałości. Mówi, że jego ojciec i matka umarli na zarazę w 1746 roku. Prowadzili z Szorami interesy, ojciec był rzemieślnikiem, garbował skóry, a kiedy umarł, Szor wstawił się za Hryćkiem, jego babką i młodszym bratem, Ołesiem, wykupił długi ojca i roztoczył opiekę nad trójką sąsiadów. No i tak żyją w sąsiedztwie, ma teraz do czynienia więcej z Żydami niż ze swoimi, i jakoś sam nie wie, kiedy pojął ten ich język, i mówi nim jak swoim, płynnie, co często się przydaje w różnych sprawach i interesach, bo Żydzi, zwłaszcza ci starsi, niechętnie podchodzą do polskiego i rusińskiego. Żydzi nie są tacy, jak o nich mówią, a Szorowie w szczególności. Jest ich dużo i dom mają ciepły, gościnny, zawsze dadzą coś do jedzenia i kieliszek wódki, gdy zimno. Teraz Hryćko uczy się rzemiosła swojego ojca, żeby po nim przejąć garbarstwo, zawsze na to będzie zapotrzebowanie.

      – A nie masz ty jakiej chrześcijańskiej rodziny?

      – Ano mam, ale daleko i nie bardzo się o nas troszczy. O, a to jest mój brat, Ołeś. – Podbiega do nich chłopczyk może ośmioletni, cały piegowaty. – Niech się ksiądz dobrodziej tak nie trapi o nas niepotrzebnie – mówi wesoło Hryćko. – Bóg stworzył człowieka z oczami z przodu,


Скачать книгу