Chłopcy z Placu Broni. Ferenc Molnar
daję mniej.
I już zwrócił się do następnego klienta, który nauczony doświadczeniem poprzednika trzymał w ręku dwa grajcary. Włoch ciachnął małym tasakiem słodką masę, a zrobił to w sposób przypominający jakiegoś średniowiecznego kata, który po kawałeczku odcina karzełkowi orzechową głowę. Włoch wyraźnie mścił się na chałwie.
– Tfu! – powiedział ze złością Czele do kolejnego nabywcy. – Nie kupuj u niego, bo to paskarz.
I włożył do ust cały kawał chałwy, razem z przylepionym mocno papierem, którego zupełnie nie dało się oderwać.
– Zaczekajcie! – krzyknął i pędem ruszył za Boką i Gerebem.
Dogonił ich na rogu i już razem skręcali w stronę ulicy Soroksari. Wszyscy trzej wzięli się pod ręce. W środku szedł Boka i coś im tłumaczył, jak zwykle – spokojnie i rozważnie. Boka skończył czternaście lat i miał jeszcze chłopięcą twarz. Dopiero kiedy się go słuchało, wydawał się starszy.
Miał głęboki, spokojny i łagodny głos. A to, co mówił, było równie spokojne i rozważne. Boka ważył bowiem słowa i nigdy nie okazywał chęci do rozmów o byle czym. Nie wtrącał się w drobne kłótnie, unikał ich nawet wtedy, gdy proszono go o rozsądzenie sporu. Dobrze wiedział, że po rozstrzygnięciu kłótni jedna ze stron i tak będzie czuła żal, i to właśnie do rozjemcy. Ale gdy spór zaostrzał się, zamieniał w awanturę i groził interwencją nauczycieli, wówczas Boka włączał się natychmiast, aby pogodzić zwaśnione strony ku ogólnemu, zresztą, zadowoleniu. Jednym słowem Boka był mądrym chłopcem i zapowiadał się na wartościowego i prawego człowieka, który jeśli nawet daleko nie zajdzie, to przecież nigdy nie zawiedzie zaufania.
Z ulicy Soroksari chłopcy skręcili w spokojną uliczkę Kóztelek. Przyjemnie grzało wiosenne słońce i tylko ciche posapywanie maszyn fabryki tytoniu, ciągnącej się wzdłuż chodnika, mąciło panującą tu ciszę. W dali ujrzeli sylwetki dwóch chłopców. Stali na środku jezdni i wyraźnie na nich czekali. Jednym z nich był wysoki i silny Czonakosz, drugim – mały, jasnowłosy Nemeczek.
Kiedy Czonakosz spostrzegł zbliżającą się trójkę chłopców, gwizdnął z radości na palcach przenikliwie niczym lokomotywa. Było to zresztą jego specjalnością. Nikt w czwartej klasie nie potrafił tak gwizdać, ba, w całej szkole znalazłoby się zaledwie kilku chłopców, którzy choć trochę umieli naśladować takie furmańskie gwizdanie. Jedynie przewodniczący kółka samokształceniowego, Cynder, potrafił tak wspaniale gwizdnąć, ale kiedy wybrano go na przewodniczącego, zaniechał tej sztuki. Od chwili wyboru Cynder nie wkładał już dwóch palców do ust. Przewodniczącemu kółka, który co środę po południu zajmował na katedrze miejsce obok profesora języka węgierskiego, nie wypadało przecież tak się zachowywać.
Czonakosz gwizdnął więc, a kiedy koledzy podeszli bliżej i zatrzymali się na środku ulicy, zwrócił się do jasnowłosego Nemeczka:
– Już im mówiłeś?
– Nie – odparł Nemeczek.
– A co się stało? – zapytała chórem cała trójka. Zamiast małego blondynka odpowiedział Czonakosz:
– Wczoraj w ogrodeum znów zrobili einstand!
– Kto?
– A któż by, jak nie bracia Pastorowie!
Zapadło głuche milczenie.
Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, co znaczyło owo słówko einstand w mowie budapeszteńskich dzieci. Otóż, kiedy w czasie gry w szklane kulki, stalówki lub pestki jakiś silniejszy chłopiec dostrzegł słabszego od siebie i chciał mu zabrać zabawki, to po prostu mówił: einstand! To obrzydliwe niemieckie słowo oznaczało, że silniejszy chłopiec uznaje kulkę czy stalówkę za łup wojenny, a w wypadku sprzeciwu zastosuje przemoc fizyczną. Było więc także wypowiedzeniem wojny. Słowo einstand krótko i zwięźle wyrażało przemoc, prawo pięści, rozbój, stan wojenny.
Pierwszy odezwał się Czele. Głos drżał mu z przejęcia:
– Zrobili einstand!
– Tak – odpowiedział już znacznie śmielej mały Nemeczek, widząc, jak wielkie wrażenie wywarła ta wiadomość.
– Tak dłużej być nie może! – wybuchnął Gereb. – Od dawna już mówię, że musimy działać, ale Boka krzywi się tylko i nic nie robi. Jeżeli tak dalej pójdzie, to wreszcie i nas pobiją!
Czonakosz już wkładał dwa palce do ust, żeby gwizdnąć z radości, bo zawsze był gotów do wszczęcia bijatyki, ale Boka powstrzymał go.
– Nie ogłuszaj nas – powiedział. I z powagą zwrócił się do małego blondynka.
– Jak to było?
– Ten einstand?
– Tak. Kiedy to się stało?
– Wczoraj po południu.
– Gdzie?
– W ogrodeum.
Tak nazywano przylegający do muzeum ogród.
– Opowiedz, jak to było, dokładnie, po kolei, bo żeby przeciw nim wystąpić, musimy znać fakty…
Mały Nemeczek uświadomił sobie, że oto skupia się na nim cała uwaga kolegów. Była to dla niego rzadka okazja i dlatego zdenerwował się. Chłopcy traktowali go zwykle jak powietrze. Był za hetkę-pętelkę, nie liczył się, jak jedynka w matematyce, która ani mnoży, ani dzieli. Nikt się nie przejmował tym szczupłym, wątłym chłopcem, jakby stworzonym na kozła ofiarnego. Nemeczek zaczął mówić i koledzy otoczyli go ciasnym kołem.
– To było tak… Po obiedzie poszliśmy do ogrodeum, Weiss i ja, byli z nami jeszcze Rychter, Kolnay i Barabasz. Najpierw chcieliśmy grać w palanta na ulicy Eszterhazy, ale piłkę mieli chłopcy ze szkoły realnej, a oni nie chcieli z nami grać. Wtedy Barabasz powiedział, żebyśmy poszli do ogrodeum i zagrali pod murem w kulki. I tak zrobiliśmy. Każdy z nas rzucał kulką, a ten któremu udało się trafić w drugą kulkę, zabierał wszystkie. Rzucaliśmy kolejno i pod murem leżało już z piętnaście kulek, wśród nich dwie szklane, kiedy nagle Rychter krzyknął: „No, to koniec, idą Pastorowie!”. Rzeczywiście zza rogu wyłonili się Pastorowie z rękami w kieszeniach. Szli z pochylonymi głowami, tak wolno, że wszyscy bardzo się przestraszyliśmy. Było nas wprawdzie pięciu, ale oni są tacy silni, że w dwójkę załatwiliby nawet dziesięciu. Zresztą nie można było zakładać, że jest nas pięciu, bo jak się coś dzieje, to Kolnay zaraz ucieka, Barabasz także, no więc zostałoby nas tylko trzech. Pewnie ja też bym uciekł, więc trzeba liczyć, że zostałoby tylko dwóch. Gdyby cała piątka próbowała uciec, to też nic z tego, bo Pastorowie są najlepszymi biegaczami w całym ogrodeum i dogoniliby nas. Pastorowie podchodzili coraz bliżej i przypatrywali się naszym kulkom. Szepnąłem wtedy do Kolnaya: „Słuchaj, im się podobają nasze kulki”. Najmądrzejszy był Weiss, który od razu powiedział: „Idą sobie jakby nigdy nic, ale mówię wam, że z tego będzie tylko jeden wielki einstand!”. Ale ja myślałem, że nie zrobią nam żadnej krzywdy, bo przecież my im nigdy nic złego nie zrobiliśmy. Najpierw stanęli tylko obok, wcale nas nie zaczepiali i patrzyli, jak gramy. Kolnay szepnął: „Nemeczek, dajmy spokój, przerwijmy grę”. A ja mu na to: „Co? Akurat teraz, kiedy ty nie trafiłeś! Zaraz mój rzut. Jak wygram, to możemy przerwać”. W tym momencie rzucał Rychter, ale jednym okiem łypał na Pastorów, i trzęsła mu się ręka ze strachu, więc nic dziwnego, że nie trafił. Pastorowie ani drgnęli, wciąż stali z rękami w kieszeniach. Wtedy przyszła na mnie kolej, rzuciłem i trafiłem. Wygrałem wszystkie kulki! Chciałem podejść, żeby je zebrać, a było już ze trzydzieści kulek, ale wtedy jeden z Pastorów, ten