Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
słowa „był”, aby zdanie stało się pełniejsze – „lecz dzień był wyjątkowo pogodny i bezwietrzny”. Napisał więc słowo „był”, potem je wykreślił, sprawiało bowiem wrażenie czegoś zbytecznego, następnie znowu dopisał owo „był”, dorzucił „bezchmurny”, aż poczuł ogarniające go obrzydzenie do swojej roboty. Wtedy to do jego pracowni, która miała dwa okna zwrócone ku zatoce i w każdą noc zimową widziało się na drugim brzegu światła w domu doktora, weszła żona pisarza. Rozpięty kożuszek ukazywał jej wysokie piersi, twarz miała zarumienioną od mrozu, oczy jej błyszczały. Spojrzawszy na nią pisarz pomyślał ze smutkiem, że ożenił się po raz trzeci i znowu, tak jak poprzednio, wziął sobie za żonę zwykłą kurewkę.
– Wyglądasz tak, jakbyś wracała od doktora – stwierdził cierpko.
– A tak – roześmiała się, siadając jednym pośladkiem na ławie pokrytej skórą dzika. – Nie chciałam ci przeszkadzać w pracy, a musiałam się z kimś podzielić wiadomością o powrocie malarza. Wyobraź sobie, mój kochany, że przyjechał z nową dziwką. Nigdy nie zgadniesz co wiózł na drugim siedzeniu. Dachówkę! Zwykłą dachówkę.
Milczeli długą chwilę. Ona przyglądała mu się z bezczelnym – jego zdaniem – uśmiechem, więc odwrócił twarz w stronę okna. Pomyślał, że mógłby, oczywiście, wziąć rozwód i ożenić się po raz czwarty, powinno się przecież przerabiać i doskonalić swoje życie jak zdanie w książce. Ale czy była gwarancja, że znowu nie trafi na podobną?
– I co powiedział doktor? – rzucił w stronę okna, jak wyzwanie pod adresem światełka po drugiej stronie zatoki.
– Zapytał, czy pijesz napar z lipy drobnolistnej…
– Nienawidzę naparu z lipy – odwrócił twarz od okna i spojrzał jej w oczy. – Jednak mogłaś zaprosić doktora na kolację. Sprawa tej dachówki wymaga omówienia. Malarz przywiózł dachówkę? Chyba nie taszczył jej aż z Paryża?
– Myślę, że dziwka też jest tutejsza – stwierdziła z jakąś głęboką satysfakcją.
O jedenastej w nocy leżeli już w dużym drewnianym łóżku w sypialni, gdzie było bardzo ciepło, ponieważ na jesieni zdun z Trumiejek przestawił im piec kaflowy. Małe wiaderko węgla wystarczyło, aby przez całą dobę piec grzał mocno. Bo pani Basieńka miała zwyczaj spać niemal nago, tylko w figach, które mąż musiał z niej ściągać, gdy chciał z nią mieć przyjemność. Bowiem miłym jej w takich sytuacjach było, jeśli mężczyzna coś z niej zdejmował lub coś na niej szarpał. Najbardziej jednak lubiła, kiedy ją mąż w ciemnościach podmacywał lub brał po cichu i jakby ukradkiem. Niestety, pisarz Lubiński od wczesnej jesieni aż do wiosny bardzo długo się rozgrzewał w łóżku, mimo ciepłego pieca i grubej pierzyny. Najczęściej zasypiał, nim zdecydował się rozpocząć miłosną zabawę. Leżeli więc obydwoje na wznak, on wyciągnięty jak struna, bo czekał, aż mu krew do stóp napłynie i rozgrzeje je choć trochę, a ona prawą dłonią głaskała się najpierw po twardym i gładkim brzuchu, potem podniosła trochę swoją lewą pierś i palcami chwyciła wydatną sutkę. Wiedziała, że mąż nie śpi i zapytała:
– Naprawdę nie wiesz, w jaki sposób doktor upokarza kobietę, zanim w nią wejdzie?
– Nie wiem. Mówiłem ci wiele razy, że nie wiem – odparł Lubiński. – Na wsi o tym różnie gadają, ale nic konkretnego dowiedzieć się nie można.
Jeszcze przez długą chwilę tak leżeli obok siebie, a potem ona cicho westchnęła, ponieważ czuła, że i tej nocy obejdzie się bez miłości.
O tym, że mężczyzna i kobieta żyć winni nie obok siebie, ale ze sobą oraz o marzeniach, które snuje las
Na mapie sztabowej komendanta posterunku w Trumiejkach Skiroławki wyglądają jak wielki sierp, ostrzem swym obejmujący niebieską zatokę ogromnego jeziora Baudy. Rękojeść sierpa jest solidna, stanowi ją asfaltowa szosa prowadząca do Trumiejek. Z obydwu stron szosy znajdują się zagrody najbogatszych gospodarzy, kryte dachówką domy z czerwonej cegły, stodoły i obory. Wszystkie domy stoją frontem do drogi i mają małe ogródki, przeważnie ogrodzone siatką pomalowaną w różne kolory. Na tyłach zagród rozciągają się pola uprawne i łąki, otwarte w stronę Trumiejek, a na horyzoncie zamknięte czarną ścianą lasów.
W miejscu, gdzie rękojeść styka się z ostrzem, jest już zatoka. Szosa skręca tu w prawo i wzdłuż wysokiej skarpy obiega jezioro półkolem, dalej pędzi prosto przed siebie, w głąb przepastnych lasów, aż do miasteczka Barty. Natomiast ostre zakończenie sierpa wchodzi na krótki półwysep wrzynający się w jezioro i oddzielający zatokę od bezmiaru wód Baud. Cały ten półwysep wraz z ogrodem, sadem, domem mieszkalnym, zabudowaniami gospodarskimi, a także małą przystanią – jest własnością doktora Jana Krystiana Niegłowicza.
Centrum wsi mieści się na styku zatoki i szosy, u nasady sierpa, a więc niemal naprzeciw półwyspu, oddzielonego od tego miejsca kilometrowym pasem wody. Tutaj znajduje się przystanek autobusowy, szkoła, remiza strażacka, sklep spożywczy, poczta, Klub Młodego Rolnika, punkt biblioteczny, a także cmentarz. Obok mieszka cieśla Sewruk, stoją dwie szopy rybaczówki i kuźnia. Od rybaczówki droga skręca w prawo i obiega półkolem zatokę. Domy i zagrody zamieszkałe są tu przeważnie przez robotników leśnych, i mieszczą się tylko po jednej stronie drogi, bliżej jeziora. Są to także domy z czerwonej cegły, zwrócone frontem do szosy. Z tyłu znajdują się zabudowania gospodarcze i one to zasłaniają widok na jezioro. Choć nie wszędzie. Pisarz Lubiński, gdy w swoim czasie kupił dom od pewnego drwala, kazał zburzyć stodołę, wyciąć krzaki nad zatoką i otworzył sobie widok na jezioro. U szczytu domu wymurował garaż podziemny i taras nad nim, skąd, spoczywając na leżaku, widzi bezmiar wód i dom doktora na półwyspie. Nieco dalej, na miejscu zagrody spalonej podczas wojny, przed kilkoma laty zbudowano dachowiec kryty eternitem, w którym zamieszkał malarz Bogumił Porwasz. Ze swojej pracowni ma on także widok na bezmiar wód i trzciny przybrzeżne, które są tematem jego malarstwa.
W lesie kryją się czerwone zabudowania leśniczówki Blesy, gdzie od siedmiu lat żyje inżynier Turlej wraz z małżonką i synkiem. W leśniczówce Blesy jest dziesięć pokoi i ogromny salon z kominkiem. To tutaj – od siedmiu lat, czyli odkąd objął leśnictwo inżynier Turlej, lat trzydzieści jeden – odbywają się przyjęcia noworoczne, w których bierze udział doktor Niegłowicz, malarz Porwasz oraz pisarz Lubiński. Żona leśniczego, magister Halina Turlej, zajmuje stanowisko kierowniczki trzyklasowej szkoły w Skiroławkach, stanowiącej filię szkoły ośmioklasowej w Trumiejkach. Pani Halinie podlega tylko jedna nauczycielka, panna Luiza, lat sześćdziesiąt, a więc tuż przed emeryturą. Jest to zdziwaczała stara panna, która rzadko kiedy wychodzi z domu, natomiast pilnie obserwuje życie ludzi w wiosce z okna swego mieszkania na piętrze szkoły.
Noworoczne przyjęcia u pani Halinki są składkowe, jako że zarówno leśniczy, jak i nauczycielka nie zarabiają dużo. W przekonaniu mieszkańców Skiroławek najbogatszymi ludźmi w wiosce są doktor Niegłowicz oraz stary Otto Szulc, dopiero w drugiej dziesiątce ludzi zamożnych znajduje się pisarz Lubiński oraz leśniczy Turlej i jego żona Halinka. Ostatnim z ostatnich jest malarz Porwasz. On tedy zazwyczaj wnosi najmniejszy wkład w przyjęcia noworoczne w leśniczówce Blesy, choć to nie doktor ani nie pisarz bywają co roku w Paryżu. Ale czy wiele dobrego można się spodziewać od człowieka, który z Paryża przywozi dziewczynę i jedną jedyną dachówkę?
Jak co roku, tak i tym razem, wraz z wybiciem dwunastu uderzeń zegara na telewizyjnym ekranie, na ośnieżone podwórze przed swoim domem wyszedł inżynier Turlej, pisarz Lubiński i malarz Porwasz oraz doktor Niegłowicz. Ogromny, pełen świerków ociężałych od śniegu, las zaczął odpowiadać echem wystrzałów. Pięć razy wystrzelił leśniczy Turlej ze swej rosyjskiej nadlufki Wołga, osiem razy dał ognia malarz Porwasz ze swej standardowej belgijskiej nadlufki Browninga z miasta Herstal; sześć razy rozbłysła ogniem angielska dwururka pisarza Lubińskiego, wyprodukowana przez słynną firmę Webley-Scott, z pięknymi