Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
lt="Okładka" target="_blank" rel="nofollow" href="#cover.jpg"/>
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2013
Posłowie
Jerzy Franczak
Gombrowicz – nasz współczesny
Spis treści
Tancerz mecenasa Kraykowskiego
Pamiętnik Stefana Czarnieckiego
Z diariusza prywatnego Hieronima Poniżalskiego
Posłowie. Jerzy Franczak: Gombrowicz – nasz współczesny
Ważniejsze artykuły i studia o Bakakaju
Opieka redakcyjna: MARIA ROLA
Nota wydawcy: ANDRZEJ ZAWADZKI
Projekt okładki i układ typograficzny: PRZEMYSŁAW DĘBOWSKI
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
Skład i łamanie: Edycja
Tekst Bakakaju oparto na wydaniu:
Witold Gombrowicz, Bakakaj i inne opowiadania. Pisma zebrane, t. I. Wydanie krytyczne pod redakcją Włodzimierza Boleckiego, Jerzego Jarzębskiego, Zdzisława Łapińskiego, opracował Zdzisław Łapiński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002
Copyright © Rita Gombrowicz & Institut Littéraire, 2002
All rights reserved
ISBN 978-83-08-05128-3
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
Tancerz mecenasa
Kraykowskiego
Trzydziesty już i czwarty raz wybrałem się na przedstawienie operetki „Księżna Czardaszka” – a ponieważ było późno, pominąłem ogonek i wprost zwróciłem się do kasjerki: – Kochana pani, prędziutko dla mnie, jak zwykle, na galerię – wtem ktoś wziął mnie z tyłu za kołnierz i zimno – tak, zimno – odciągnął od okienka i popchnął na właściwe miejsce, tj. tam, gdzie kończył się ogonek. Serce zabiło mi mocno, zabrakło tchu – czyż to nie jest mordercze, gdy ktoś zostanie naraz wzięty za kołnierz w publicznym lokalu? – lecz obejrzałem się: był to wysoki, wyświeżony, pachnący jegomość z przystrzyżonym wąsikiem. Rozmawiając z dwiema eleganckimi damami i jednym panem, oglądał świeżo kupione bilety.
Wszyscy spojrzeli na mnie – i musiałem coś powiedzieć.
– Czy to pan był łaskaw? – spytałem tonem może ironicznym, może nawet złowróżbnym, lecz ponieważ nagle osłabłem, spytałem za cicho.
– Hę? – spytał, nachylając się ku mnie.
– Czy to pan był łaskaw? – powtórzyłem, lecz znowu – za cicho.
– Tak, ja byłem łaskaw. Tam – na koniec. Porządek! Europa! – a zwracając się do pań, zauważył: – Trzeba uczyć, niestrudzenie uczyć, inaczej nie przestaniemy być narodem Zulusów.
Ze czterdzieści par oczu i rozmaitych twarzy – serce biło mi, głos zamarł, skierowałem się do wyjścia – w ostatniej chwili (błogosławię ją, tę chwilę) – coś przesunęło się we mnie i wróciłem. Stanąłem w ogonku, kupiłem bilet i zdążyłem akurat na pierwsze takty przygrywki, ale tym razem nie utonąłem, jak zwykle, duszą w przedstawieniu. Podczas gdy księżna Czardaszka śpiewała, uderzając w kastaniety, przeginając tułów i dysząc, a wykwintni młodzieńcy z podniesionymi kołnierzami i w cylindrach defilowali sznurem pod jej wzniesionym ramieniem – ja, patrząc na majaczącą w pierwszych rzędach parteru głowę o wypomadowanych blond włosach, powtarzałem – ach, to tak!
Po pierwszym akcie zeszedłem na dół, oparłem się lekko o parapet orkiestry i – poczekałem trochę. Wtem – ukłoniłem się. Nie odpowiedział. A więc jeszcze jeden ukłon – potem zacząłem rozglądać się po lożach i znów – ukłoniłem się, gdy nadszedł odpowiedni moment. Wróciłem na górę, drżałem, byłem wyczerpany.
Wyszedłszy z teatru, przystanąłem na chodniku. Wkrótce się ukazał – żegnał się z jedną z pań i z jej mężem: do widzenia się z kochanym państwem, a więc koniecznie – ja proszę! – jutro o 10-ej w Polonii, moje uszanowanie. Po czym umieścił drugą damę w taksówce i sam miał wsiadać, gdy ja podszedłem. – Przepraszam, że się narzucam, ale może byłby pan łaskaw podwieźć mnie kawałek, ja tak lubię dobrą jazdę.
– Proszę się odczepić ode mnie! – krzyknął.
– Może pan by mnie poparł – zwróciłem się spokojnie do szofera. Niezwykły spokój czułem w sobie. – Ja lubię… – ale samochód już ruszał. Choć mam niewiele pieniędzy, zaledwie na konieczne potrzeby, wskoczyłem w następną taksówkę i kazałem jechać za nimi. – Przepraszam – rzekłem do stróża brązowej, czteropiętrowej kamienicy – wszak to inżynier Dziubiński wszedł przed chwilą?
– Skąd, panie – odparł – to mecenas Kraykowski z żoną.
Wróciłem do siebie. Tej nocy nie mogłem zasnąć – kilkadziesiąt razy przemyślałem