Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
się tym, że nie wie o niczym, że to moje, wewnętrzne. Ciągnął za sobą smugę toaletowego zapachu, był świeży – wydawało się niemożliwością uzyskać z nim jakieś zbliżenie. Lecz i na to znalazła się rada! Postanowiłem: jeśli skręci na lewo, kupisz sobie tę książkę Przygodę Londona, o której marzysz tak dawno – a jeśli na prawo, nigdy nie będziesz jej miał, nigdy już, choćbyś ją dostał za darmo, nie przeczytasz z niej jednej stroniczki! Będzie stracona! O, godzinami mógłbym wpatrywać się w to miejsce na jego szyi, gdzie kończą się włosy równą linią i następuje biały kark. Skręcił na lewo. W innych okolicznościach pobiegłbym zaraz do księgarni, lecz teraz szedłem dalej za nim – a tylko z uczuciem niewysłowionej wdzięczności.
Widok kwiaciarki nasunął mi nową ideę – wszak mogłem, zaraz, natychmiast – leżało to w mojej mocy – wyprawić mu owację, dyskretny hołd, coś, czego może i nie zauważy. Lecz cóż stąd, że nie zauważy? Wszak nawet piękniej – uczcić w tajemnicy. Kupiłem bukiecik, wyprzedziłem go – a jak tylko wszedłem w orbitę jego wzroku, równy, obojętny krok stał się dla mnie niepodobieństwem – i rzuciłem mu nieznacznie pod nogi parę nieśmiałych fiołków. I oto znalazłem się nagle w przedziwnej sytuacji: szedłem wciąż dalej i dalej, nie wiedząc, czy on idzie za mną, czy może skręcił, lub wszedł do bramy, a nie miałem siły się odwrócić – nie odwróciłbym się, choćby od tego zależało nie wiem co, w ogóle wszystko – a kiedy wreszcie przemogłem się, udałem, że gubię kapelusz i zawróciłem – jego już za mną nie było.
Do wieczora żyłem tylko myślą o Polonii.
Wszedłem tuż za nimi do bogatej sali i usiadłem przy sąsiednim stoliku. Przeczuwałem, że to będzie mnie drogo kosztowało, lecz ostatecznie (myślałem) wszystko jedno i może – nie pożyję dłużej niż rok, nie potrzebuję oszczędzać. Od razu mnie spostrzegli; panie były nawet na tyle nietaktowne, że zaczęły szeptać, natomiast on – nie zawiódł moich oczekiwań. Nie obdarzył mnie cieniem uwagi, emablował, chylił się ku damom, to znów rozglądał się, obserwując inne kobiety. Mówił z wolna, ze smakiem, przeglądając kartę:
– Zakąski, kawior… majonez… pularda… Ananas na wety – czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery.
Zadysponowałem.
– Kawior – majonez – pularda – ananas na wety – czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery.
Trwało to długo. Mecenas jadł dużo, zwłaszcza pulardy – musiałem się zmuszać – doprawdy, myślałem, że już nie będę mógł podołać i z trwogą patrzyłem, czy jeszcze dobierze. Dobierał ciągle i jadł smacznie, dużymi kęsami, jadł bez miłosierdzia, popijając winem, aż w końcu stało się to dla mnie prawdziwą męczarnią. Myślę, że nigdy już nie będę mógł patrzeć na pulardę i nigdy nie zdołam przełknąć majonezu, chyba – chyba że znów pójdziemy kiedy razem do restauracji, a w takim razie co innego, wtedy, wiem to na pewno, wtedy wytrwam. Wypił też masę wina, aż zaczęło mi się kręcić w głowie. Lustro odbijało jego postać! Jak wspaniale się nachylał! Jak zręcznie i umiejętnie przyrządzał sobie cocktail! Jak elegancko, z wykałaczką w zębach, żartował! Na ciemieniu miał zamaskowaną łysinę, ręce wypieszczone z sygnetem na palcu, głos głęboki, baryton, miękki, pieściwy. Mecenasowa nie wyróżniała się niczym, była – rzec można – niegodna, natomiast doktorowa! Zauważyłem od razu, że głos jego, gdy zwracał się do doktorowej, przybierał bardziej miękkie i okrągłe tony. Ach, ach! rzecz jasna! Doktorowa była jak stworzona dla niego, wąska, wężowa, wytworna, leniwa, kotka z cudownym kobiecym kaprysem. A w jego ustach słowo – pazurki, brzmiało doskonale, czuć było, że lubi, że umie. Pazurki, kobitka, lumpka, birbant, lampart, bibosz – ha, ha, bibosz z kochanego doktorka! I – „ja proszę”, to „ja proszę” tak wymowne i nieodparte, tak kulturalne, a nieznoszące sprzeciwu, jakby dwuwyrazowa kronika wszelkich możliwych tryumfów. A paznokcie miał różowe, jeden szczególnie, u małego palca. – Dopiero koło 2-ej po północy wróciłem do domu i rzuciłem się w ubraniu na łóżko. Byłem przesycony, przepełniony, zmiażdżony, dostałem czkawki, w głowie mi szumiało, a delikatne potrawy rozsadzały żołądek. Orgia! Orgia i używanie, hulanka! Noc w restauracji – szeptałem – nocna hulanka! Po raz pierwszy – nocna hulanka! Przez niego – i dla niego!
Odtąd codziennie przesiadywałem na werandzie mleczarni, czekając na mecenasa i szedłem za nim, gdy się ukazał. Kto inny nie mógłby może poświęcić sześciu, siedmiu godzin na czekanie. Lecz ja czasu miałem pod dostatkiem. Choroba, epilepsja, była jedynym moim zajęciem, a i to – zajęciem odświętnym, na marginesie sznureczka dni – poza tym żadnych innych obowiązków, czas miałem wolny. Nie odciągali mię, jak innych, krewni, znajomi i przyjaciele, kobiety i tańce, poza jednym jedynym tańcem – św. Walentego – nie znałem tańców ani kobiet. Skromny dochodzik wystarczał na moje potrzeby, a zresztą istniały dane, że wynędzniały mój organizm nie wytrzyma długo – po cóż więc miałbym oszczędzać? Od rana do wieczora dzień wolny, niezatrudniony, jakby nieustające święto, czas w nieograniczonej ilości, ja – sułtan, godziny – hurysy…
Ach, przybądź nareszcie – śmierci!
Mecenas był łakomy i trudno wypowiedzieć, jak to było piękne; zawsze wracając z sądu do domu zachodził do cukierni i zjadał tam dwie napoleonki – podpatrywałem go przez szybę wystawową, jak stojąc przy bufecie wsuwał je do ust ostrożnie, by nie powalać się kremem, a potem oblizywał delikatnie palce lub wycierał papierową serwetką. Długo zastanawiałem się nad tym i w końcu – wszedłem kiedyś do cukierni.
– Pani zna mecenasa Kraykowskiego? Jada tu dwie napoleonki. Tak? Otóż płacę napoleonki za miesiąc z góry. Jak przyjdzie, proszę nie przyjmować pieniędzy, a tylko uśmiechnąć się: „już załatwione”. To nic, po prostu, widzi pani, przegrałem zakład.
Nazajutrz przyszedł jak zwykle, zjadł i chciał zapłacić – odmówiono przyjęcia – zirytował się i wrzucił pieniądz do puszki dobroczynnej. Cóż mi to szkodzi? Czcza formalność – wolno mu dawać, ile chce, na bezdomne dzieci, nie zmieni to faktu, że zjadł dwie moje napoleonki. Lecz nie będę tu opisywał wszystkiego, bo zresztą, czyż można opisać wszystko? To było morze – od rana, do wieczora, a także często i w nocy. Było dzikie, jak na przykład, gdy raz usiedliśmy naprzeciwko siebie, oko w oko, w tramwaju; i słodkie, gdym mógł oddać jaką przysługę – a czasem i śmieszne. Śmieszne, słodkie i dzikie? – tak, nic nie jest tak trudne i delikatne, tyle święte nawet, co osobowość ludzka, nic nie może się równać tej zachłanności tajemnych związków, które rodzą się między obcymi nikłe i bezprzedmiotowe, by skuć nieznacznie potworną więzią. Wyobraźcie sobie mecenasa, który wychodzi z publicznego pisuaru, sięga po piętnaście groszy i dowiaduje się, że rachunek – już uregulowany. Cóż odczuwa wtedy? Wyobraźcie sobie, że na każdym kroku natrafia na oznaki kultu, na cześć i służbę koło siebie, na wierność i żelazne poczucie obowiązku, na zapamiętanie. Ale doktorowa! Męczyło mnie straszliwie postępowanie doktorowej. Czyż nie przemawiały do niej jego zaloty, czyż wykałaczka i cocktail w Polonii nie zrobiły na niej żadnego wrażenia? Najwidoczniej nie zgadzała się – kiedyś, zauważyłem, wyszedł od niej wściekły, z przekrzywionym krawatem… Cóż za kobieta! co zrobić, jak ją nakłonić, jak przekonać, by dobrze od razu zrozumiała, by pojęła do głębi, jak ja pojmuję, by odczuła. Po długich wahaniach zdecydowałem, że najlepszy będzie – anonim.
„Pani!
Jakżeż można? Postępowanie pani jest niezrozumiałe, nie, tak jak pani postępować nie wolno! Czy pani nieczuła na te kształty, ruchy, modulacje, na ten zapach? Pani nie chwyta tej doskonałości? Od czegóż pani jest kobietą? Ja, na miejscu pani, wiedziałbym, co do mnie należy, gdyby raczył tylko kiwnąć palcem na moje małe, nędzne, niemrawe, kobiece ciałko”.
Po kilku dniach mecenas Kraykowski (było to w pustej ulicy, późnym wieczorem) zatrzymał się, odwrócił i czekał z laską.