Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
pod­niósł gło­wę de­na­tki.

      – Jest pani pew­na, że to pani Go­dlew­ska? – spy­tał.

      – To ona… To ona… Mat­ko Naj­święt­sza!

      – Żona tego, któ­ry tu miesz­ka?

      – Tak. Ale oni już daw­no się ro­ze­szli. Bę­dzie chy­ba z rok, a może i wię­cej. Nie pa­mię­tam.

      – I pani Go­dlew­ska nie miesz­ka­ła tu­taj?

      – Nie. Ni­g­dy tu nie przy­cho­dzi­ła.

      – Zno­wu nóż – po­wie­dział Ol­szew­ski, po­chy­la­jąc się nad zwło­ka­mi.

      Do­wnar ski­nął gło­wą.

      – Chy­ba tak. Za­dzwoń­cie do ko­men­dy i za­cze­kaj­cie tu na nich, a ja tym­cza­sem po­roz­ma­wiam z pa­nią.

      – Nie chcę tu być. Ja się boję. Ja chcę do swo­je­go miesz­ka­nia.

      – Do­brze – zgo­dził się Do­wnar.

      Po­szli na pierw­sze pię­tro.

      – Co za nie­szczę­ście, co za strasz­ne nie­szczę­ście. Mój Boże, że też czło­wiek nie jest pe­wien dnia ani go­dzi­ny. Taka miła, po­rząd­na, do­bra ko­bie­ta… i ład­na, mło­da. Całe ży­cie było przed nią. O Chry­ste!

      Do­wnar wy­gło­sił parę ba­nal­nych zdań, któ­re mia­ły dzia­łać uspo­ka­ja­ją­co. W po­do­bnych sy­tu­acjach wszyst­kie sło­wa wy­da­wa­ły mu się sztucz­ne, nie­po­trzeb­ne.

      Kie­dy usie­dli na­prze­ciw­ko sie­bie przy sto­le, zdał so­bie spra­wę z tego, że do­mnie­ma­na sta­rusz­ka nie była wca­le taka sta­ra. Mo­gła mieć naj­wy­żej sześć­dzie­siąt lat. Wte­dy w ogród­ku, w chu­st­ce na gło­wie, z po­wa­la­ną zie­mią twa­rzą wy­da­ła mu się o wie­le star­sza. W rze­czy­wi­sto­ści miał przed sobą krzep­ką jesz­cze ko­bie­tę, o ciem­nych, błysz­czą­cych ener­gią oczach i okrą­głej, ogo­rza­łej twa­rzy.

      – Pro­szę mi po­dać swo­je na­zwi­sko.

      – Pau­li­na Jan­kow­ska.

      – A jak się na­zy­wa pani zięć?

      – Ze­non Ba­ra­now­ski.

      – Imię cór­ki?

      – Te­re­sa.

      – Czym się zaj­mu­je pani zięć?

      – Jest le­ka­rzem den­ty­stą.

      – Czy ma sa­mo­chód?

      – Tak. Po­je­cha­li wła­śnie sa­mo­cho­dem do Ka­zi­mie­rza.

      – Jaki to wóz?

      – Fiat, ten pol­ski. Zięć miał ško­dę, ale sprze­dał i ku­pił fia­ta. Do­brze za­ra­bia, to może so­bie po­zwo­lić.

      – Wspo­mnia­ła pani, że wy­je­cha­li przed pa­ro­ma dnia­mi. Kie­dy?

      – Chy­ba we śro­dę albo może w czwar­tek. Do­kład­nie nie pa­mię­tam. Ale co też mnie się pan tak wy­py­tu­je?

      – Pro­szę wy­ba­czyć, sama pani ro­zu­mie, w tym domu zo­sta­ło po­peł­nio­ne mor­der­stwo. Mu­szę za­po­znać się z naj­bliż­szym oto­cze­niem. Czy pani do­brze zna pana Go­dlew­skie­go?

      – Tak so­bie, po są­siedz­ku. Spe­cjal­nie to nie. Cza­sem za­mie­ni­my ze sobą parę słów.

      – A zięć i cór­ka przy­jaź­nią się może z nim?

      Pani Pau­li­na zmie­sza­ła się.

      – Jak by tu panu po­wie­dzieć…?

      – Pro­szę mó­wić zu­peł­nie śmia­ło. Za­pew­niam pa­nią, że na­szą roz­mo­wę uwa­żam za po­uf­ną i że nic poza ten po­kój nie wyj­dzie. A każ­dy szcze­gół, do­ty­czą­cy oso­by pana Go­dlew­skie­go, może mieć dla nas ogrom­ne zna­cze­nie.

      – Bo wi­dzi pan… To było tak, że po­cząt­ko­wo to się na­wet bar­dzo przy­jaź­nili, ale…

      – Ale co? Co się sta­ło?

      – Wła­ści­wie nic się ta­kie­go nie sta­ło. Pan Go­dlew­ski to mło­dy czło­wiek, ak­tor… Pan ro­zu­mie? Z tymi ak­to­ra­mi to ni­g­dy nic nie wia­do­mo.

      – Za­czął się za­le­cać do pani cór­ki – pod­su­nął Do­wnar.

      – O, wła­śnie. Lubi ko­bie­ty, a że moja Te­re­ska jest nie­brzyd­ka i nie­głu­pia, więc… Za dużo za­czął so­bie po­zwa­lać. Wresz­cie mo­je­go zię­cia to zde­ner­wo­wa­ło, do­szło do awan­tu­ry mię­dzy nimi i skoń­czy­ła się przy­jaźń.

      – Kie­dy pani po raz ostat­ni wi­dzia­ła pana Go­dlew­skie­go?

      – Nie pa­mię­tam. Do­syć daw­no, bę­dzie chy­ba z ty­dzień.

      – A wczo­raj?

      – Wczo­raj go nie wi­dzia­łam. Na pew­no.

      – Czy pan Go­dlew­ski ma sa­mo­chód?

      – Ma.

      – Ja­kiej mar­ki?

      – Do­kład­nie panu nie po­wiem. Ja się sa­mo­cho­da­mi nie in­te­re­su­ję. Chy­ba tra­bant.

      – Gdzie trzy­ma ten wóz?

      – W ga­ra­żu, ra­zem z na­szym. Ga­raż jest duży, dwa sa­mo­cho­dy mogą się śmia­ło po­mie­ścić.

      – Czy pani ma klucz od ga­ra­żu?

      – Zięć za­brał, ale gdzieś jest zapa­sowy.

      – Chciał­bym, żeby pani zna­la­zła ten za­pa­so­wy klucz. Wo­lał­bym nie wy­ła­my­wać zam­ka, a mu­szę ko­niecz­nie zaj­rzeć do ga­ra­żu.

      Klucz się zna­lazł. Pani Jan­kow­ska była co­raz bar­dziej ru­chli­wa i pod­eks­cy­to­wa­na. Obo­je ze­szli na dół i Do­wnar otwo­rzył so­lid­ny za­mek. Tra­bant stał w gara­żu. Bak na­peł­nio­ny ben­zy­ną. Za­pas pali­wa znaj­do­wał się tak­że w dwóch kani­strach umiesz­czo­nych w ba­gaż­ni­ku.

      – Z tego wy­ni­ka, że pan Go­dlew­ski ni­g­dzie nie wy­je­chał, w każ­dym ra­zie nie sa­mo­cho­dem.

      – Czy pan przy­pusz­cza, że to on za­bił swo­ją żonę?

      Do­wnar po­mi­nął mil­cze­niem to pyta­nie. Po chwi­li po­wie­dział:

      – Mam do pani proś­bę. Chciał­bym, żeby się pani po­fa­ty­go­wa­ła jesz­cze do miesz­ka­nia Go­dlew­skie­go. Mu­si­my prze­pro­wa­dzić cho­ciaż po­bież­ną re­wi­zję, a prze­pi­sy wy­ma­ga­ją, żeby to się od­by­ło w obec­no­ści ja­kie­goś świad­ka. Je­że­li więc pani taka uprzej­ma…

      Wró­ci­li do miesz­ka­nia na par­te­rze.

      Dok­tor Ziem­ba do­ko­nał już ob­duk­cji zwłok. Ser­decz­nie przy­wi­tał się z Do­wna­rem.

      – Ma pan ostat­nio tro­chę ru­chu w in­te­re­sie – po­wie­dział ci­cho.

      –


Скачать книгу