Zamęt. Vincent V. Severski
bo emerytura Józefa nie wystarczała na pokrycie nawet połowy kosztów.
Od tej pory regularnie odwiedzał starca, lecz wciąż nie nazywał go ojcem, tak jak i on nie nazywał go synem. Rozmawiali, ale nie mieli wspólnych wspomnień.
– No i co się dzieje w polityce? – zapytał Józef, biorąc od Dimy obranego banana.
– Nic nowego…
– Burdel? Cały czas ten polski burdel?
– Polska polityka… nic nowego…
– Trzeba ich wszystkich zagonić do sypania wałów przeciwpowodziowych… lenie i nieuki… Josif Wissarionowicz potrzebny… chociaż może być też Piłsudski… Matoły rządzą ciemnym narodem! – Józef oddał skórkę z banana.
– Chcesz jeszcze? – zapytał Dima.
Ale Józef nie odpowiedział, bo zasnął.
I przyśnił mu się Stalin w białym galowym mundurze bez odznaczeń. Często mu się śnił, on jednak nigdy o tym nie pamiętał albo nie chciał pamiętać. Ale Dima wiedział.
5
Kapitan Zbigniew Błaszczyk, naczelnik Wydziału II Biura Informacji i Analiz Agencji Wywiadu, spóźnił się do pracy pół godziny, bo musiał odwieźć żonę na badania.
Od lat starali się o dziecko, ale teraz państwo zlikwidowało dofinansowanie in vitro i musieli wziąć pożyczkę. „Będzie dziecko na kredyt, które samo siebie spłaci” – żartował czasami, choć wcale nie było mu wesoło, bo miał jeszcze kredyt we frankach.
Wjechał na trzecie piętro, otworzył swój gabinet i nawet nie zdejmując kurtki, zapadł się w fotelu. Niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi i do środka zajrzał rozczochrany i zaspany major Piórko, który miał nocny dyżur.
– Depeszki ze świata, szefie? – zapytał niepewnie. – Dać?
Naczelnik milczał, wpatrzony w obraz za oknem. Udawał, że nie słyszy, choć wiedział, że to naiwne i Piórko przecież nie zniknie. No bo kto miałby odrobić nocne depesze? Od pięciu lat tymi dwoma pytaniami zaczynał się każdy dzień. Zmieniała się tylko głowa, która co rano zaglądała do gabinetu.
– Coś pilnego? – zapytał, nie odrywając wzroku od okna.
– Nic. Nudna noc na świecie…
– Dawaj.
Piórko wsunął się cały i położył na biurku dwucentymetrowy plik dokumentów.
– To ja już idę do domu – rzucił, wychodząc, a Zbigniew kiwnął tylko głową.
Depesze ułożone były w kolejności odbioru w punkcie szyfrowym, czyli godziny przyjścia nie musiały się zgadzać z następstwem czasu wysłania. Informacje z Korei Północnej, Chin i Japonii zawsze rozpoczynały listę i sukcesywnie, wraz z obrotem Ziemi, przesuwały się przez Azję Środkową, Indie, Pakistan, Iran, Rosję, Kaukaz, Bliski Wschód aż do Afryki Zachodniej.
Teraz kapitan Błaszczyk musiał posortować te szyfrogramy według tematu, ocenić wstępnie ich znaczenie na podstawie źródła pochodzenia i nadać każdemu klauzulę pilności. Pierwszy dowiadywał się od agentów o najważniejszych problemach tego świata, grożących katastrofach, wojnach i zdradach. Wiedział o tym wszystkim jeszcze przed swoim dyrektorem, szefem AW, ministrami, premierem, prezydentem, czasami szefem NATO, a bywało, że i prezydentem USA. I właściwie decydował, czy oni powinni się dowiedzieć. Ta świadomość mile łechtała mu ego i choć na chwilę dawała złudzenie, że to on decyduje o losach Polski i świata. A bywało, że czytał depesze, które mroziły krew w żyłach, chociaż ich nadawcy czasami nie zdawali sobie sprawy, o czym tak naprawdę piszą.
Wiedział też, że najważniejsze depesze, które rzeczywiście zmieniały oblicze świata, omijały kogoś takiego jak on i z dopiskiem „natychmiast do rąk własnych” lądowały wprost z Biura Szyfrów na biurku szefa AW. Czasem z uwagą „natychmiast, ale nie w nocy”, jeśli nadawca nie był pewny, czy budzenie szefa nie obróci się kiedyś przeciwko niemu.
Wstał i odwiesił kurtkę do szafy. Wrócił na fotel. Przyciągnął do siebie plik dokumentów, położył na nim dłoń i ocenił, że sortowanie zajmie mu nie więcej niż pół godziny. Biorąc do ręki depeszę z Pjongjangu, przez interkom przypomniał sekretarce o kawie.
Po dziesięciu minutach doszedł już do depeszy z Delhi i uznał, że Piórko miał rację. Tej nocy nie wydarzyło się na świecie nic ważnego, nic takiego przynajmniej nie dotarło na trzecie piętro, bo siódme miało swoje prawa. Połowa depesz była zwykłymi zapchajdziurami, jakie często piszą oficerowie za granicą, żeby wyrobić normę i zaistnieć.
Wziął do ręki depeszę numer 254 z Islamabadu.
Od płk. Ziaula Amina, z konferencji dla łączników w siedzibie ISI
Dzisiaj o godz. 11.30 oddział Tehrik-i-Taliban pod dowództwem komendanta Tygrysa dokonał ataku na kompleks hotelowy w Pir Sohawa w płn. części Islamabadu. W wyniku ataku zginęło 35 osób spośród gości hotelu i personelu. Terroryści uprowadzili 4–5 obcokrajowców. ISI prowadzi intensywne działania w celu ustalenia narodowości uprowadzonych. Według wstępnych informacji są wśród nich obywatele Niemiec i Japonii. Akcja została przeprowadzona przy całkowitym zaskoczeniu pakistańskich służb i trwała kilkanaście minut. Terroryści, zabierając ze sobą zakładników, wycofali się w góry. Pościg nie przyniósł żadnych efektów. Akcja trwa.
Depesza była podpisana przez oficera o pseudonimie „Khan”, czyli Wiktora Brauna. Kapitan znał go bardzo dobrze, bo byli na jednym roku w Kiejkutach i nawet dzielili pokój.
Nie lubił go, chociaż obaj skończyli szkołę szpiegów jako prymusi, ale to Braun był we wszystkim lepszy. Przede wszystkim był lepiej urodzony i to kapitan uważał za największą niesprawiedliwość. Ojciec Wiktora, znany dziennikarz i korespondent zagraniczny, więzień polityczny PRL-u, człowiek ustawiony w każdym politycznym środowisku Warszawy, mógł wszystko i miał wszystko. Przyszły Khan ukończył prawo na Uniwersytecie Stanforda i mógł zostać, kim tylko chciał, ale wybrał wywiad. Od początku był więc skazany na sukces, jako pierwszy polski szpieg z dyplomem Stanforda.
Od razu trafił do pionu operacyjnego pod skrzydła samego pułkownika Pańskiego, nauczyciela sztuki werbunku, i dostawał do prowadzenia najlepsze sprawy. Był złotym dzieckiem wywiadu, wróżono mu szybką i spektakularną karierę. Wciąż awansował. Wkrótce po szkole, pod przykryciem attaché prasowego, udał się do ambasady w Moskwie. Jechać na pierwszą robotę do Rosji to było coś więcej niż zaszczyt. Dla każdego szpiega na świecie byłby to dowód uznania jego kompetencji i profesjonalizmu. Stamtąd, awansowany na majora, przeniósł się prosto do Islamabadu, gdzie został łącznikiem z pakistańskimi służbami ISI.
W Pakistanie był już od miesiąca. Codziennie przesyłał depesze, które Błaszczyk czytał z obrzydzeniem i jeśli tylko mógł, odkładał na bok jako bezwartościowe. I w gruncie rzeczy takie były, bo Braun był mistrzem w dmuchaniu balona. Niektórzy naczelnicy chętnie dawali mu zawyżone oceny – choćby za informacje wyciśnięte z gazet – tym samym inwestując w swoją przyszłość. Ale nie kapitan Błaszczyk. On znał Brauna najlepiej i nie dawał się nabrać. Khan dobrze o tym wiedział, ale nie mógł się pozbyć dawnego kolegi, który w końcu też był prymusem. Co mógł, robił za jego plecami, ale nie przeginał, żeby sobie nie zaszkodzić.
Błaszczyk nie trafił do pionu operacyjnego, bo się nie nadawał, a właściwie wcale tego nie chciał. Wolał być analitykiem i siedzieć za biurkiem. Może gdyby się ugiął, pojechałby w końcu na jakąś placówkę i uregulował swoją sytuację finansową, ale na razie byłoby to ponad jego zasady.
Dlatego