Białe ciała. Jane Robins
się z lękiem, przypominając sobie, że tego dnia umówiłam się z Tildą na lunch. Częściowo denerwuję się tym, że coś palnę i ją spłoszę. Niepokoi mnie także myśl o Daphne, która zwykle siedzi przy drzwiach księgarni i obserwuje. Moja szefowa drażni ludzi swoim wścibstwem, więc biorąc prysznic, odsuwam od siebie myśl o pracy i skupiam się na pytaniach, które zadam Tildzie. Nakazuję sobie: tylko nie doprowadź do konfliktu. Bądź delikatna.
Księgarnia znajduje się o pięć minut drogi, przy Walm Lane, tuż za sklepem Samaritans z używanymi rzeczami. Jest ukochanym dzieckiem Daphne – tak o niej mówi – i nosi szyld Saskatchewan Books, co wygląda dziwnie w środku Willesden Green, wprawdzie dzielnicy międzynarodowej, ale z przewagą społeczności muzułmańskiej. Daphne jednak pochodzi z Saskatchewan i z upodobaniem powtarza, że to odpowiednia nazwa, bo sklep jest przestronny i przeważnie pusty. Nie książek w nim brakuje, tylko klientów. Nie przeszkadza mi to. Lubię ciszę. Pracuję tam trzy razy w tygodniu, we wtorki, w środy i czwartki.
Uprzedzam Daphne, że zamiast jak zwykle zjeść kanapkę z serem w magazynie, wyjdę na lunch.
– Lunch na mieście, moja droga? Jak miło. Czy to jakaś szczególna okazja? Twoje urodziny, tak?
Postanawiam powiedzieć prawdę i mieć z głowy.
– Nie, po prostu umówiłam się z siostrą.
– Z Tildą? Przyjdzie tutaj? – Zmienia ton ze słodkiego na ostry.
Wstaje, z niepokojem obchodzi księgarnię, robi porządek na półkach, inaczej układa książki na stole z literaturą faktu. Potem pyta:
– A co u twojej siostry? Odnosiła takie sukcesy, najpierw te występy w telewizji, potem Rebeka… ale odkąd w czymś grała, minęły całe wieki, no nie? Z rok albo więcej?
Zapada milczenie. W końcu odpowiadam:
– Wszystko u niej dobrze.
– Rozumiem, że musisz zachować dyskrecję. Sądzę jednak, że jej biografia cieszyłaby się dużym powodzeniem. Wszyscy chętnie by ją przeczytali. I pozwoliłaby jej wrócić na pierwsze strony gazet.
Robi dalej porządki, a potem sadowi się za swoim biurkiem w pobliżu witryny, układa obok siebie purpurowy notes Moleskine i kubek do kawy z Virginią Woolf, a następnie otwiera laptopa. Wygląda jak kobieta żyrafa, jest taka wysoka i chuda; prostuje nogi pod biurkiem, tak że wystają jej spod niego stopy. Nic się nie zmienia – z lekkim prychnięciem zaciąga się swoim elektronicznym papierosem, a potem stuka w klawiaturę, pisząc powieść pod tytułem Koneserki zbrodni, kontynuację Morderstw w Primrose Hill i Śmierci przed śniadaniem. Nazywa swoje książki „swojskimi kryminałami”; cieszą się sporym powodzeniem, co dobrze wpływa na wyniki sprzedaży. Daphne mówi, że inni prowadzą własny biznes, aby lansować swoje książki – a ona pisze książki, żeby lansować biznes. Powiedziałabym raczej, że połowę czasu przeznacza na pisanie, a połowę – na szukanie faceta na różnych forach randkowych, co z góry jest skazane na klęskę.
Do moich obowiązków należy obsługa klientów – takich jak pan Ahmed, który kupuje po jednym P.G. Wodehousie miesięcznie, tworząc kolekcję przeznaczoną do zapisania w testamencie synowi. I jak Wilf, pracujący w agencji handlu nieruchomościami po drugiej stronie ulicy wielbiciel thrillerów, zwłaszcza Harlana Cobena. Kiedy przychodzi do księgarni, zawsze wydaje się nie na miejscu; potężny, z rudymi włosami, sadzi duże, nierówne susy i sprawia wrażenie, jakby chciał ogłosić coś doniosłego, tyle że nie wie w związku z czym. Daphne nazywa go „workiem ziemniaków” albo „kołkiem”, ale widzę, że czuje do niego sympatię. Zawsze sobie o nim przypomina, jeśli nie widzi go u nas przez kilka dni.
Kiedy nie ma klientów, realizuję zamówienia, załatwiam zwroty i donoszę szefowej kubki kawy, mocnej, czarnej, bez cukru. Czasami Daphne wstaje i krąży po księgarni, zastanawiając się, co napisać dalej; lubię stukot jej obcasów na drewnianej podłodze. Nagle się zatrzymuje i mówi coś w stylu: „Do licha, nie mam pomysłu. Co powiesz na babeczkę z lukrem?”. I wysyła mnie do cukierni. Tego ranka jednak siedzi na swoim miejscu, z wyciągniętymi nogami, i patrzy w ekran, jakby chciała, żeby powieść napisała się sama. Daphne ma około pięćdziesiątki, nosi minispódniczki i skórzaną kurtkę motocyklową, krótko mówiąc: z tyłu liceum, z przodu muzeum, dzidzia piernik. Ale to jakoś do niej pasuje.
Może z powodu zapowiedzianej wizyty Tildy czas strasznie mi się dłuży. Przychodzi tylko kilku klientów i troje z nich niczego nie kupuje, więc praktycznie to żadni klienci; jedna osoba bierze ze stojaka przy kontuarze kartkę z napisem „Powodzenia w nowej pracy”. Wszyscy oni przechodzą obok Daphne, jakby jej w ogóle nie było; biorąc pod uwagę wzrost i powierzchowność mojej szefowej, to tak, jakby mijali pawiana. Daphne to jednak odpowiada, bo nikt jej nie przeszkadza. Lubi aktywność i anonimowość; ma wrażenie, jakby prowadziła własną kawiarenkę. Przyjemniejszą niż Starbucks, bo z książkami i bez okruchów na podłodze.
Tuż przed pierwszą przychodzi Wilf, mówi, że przeczytał Nie mów nikomu, i pyta, czy mogę mu polecić jakąś następną pozycję. Daphne woła: „To znowu pan!”, a on tylko wzrusza ramionami i odpowiada, że szybko czyta. Mówi, że chciałby rozwijać zainteresowania, i pyta, czy czytałam Johna Grishama. Patrzy na mnie intensywnie, potem przygląda się moim włosom i wreszcie z rezygnacją opuszcza wzrok. Czuję, że się rumienię, więc straszliwie zakłopotana patrzę mu w pierś zamiast w twarz. Staram się jednak zachowywać normalnie; polecam mu pisarzy skandynawskich. Gdy opowiadam o Artyście, dźwięczy dzwonek przy drzwiach i wchodzi Tilda. Ma na sobie długi sztruksowy płaszcz, chyba męski, bo zbyt szeroki w ramionach, i kapelusz typu trilby. W każdej sytuacji tak ubrana wyglądałaby idiotycznie, ale w letnim upale sprawia wręcz wrażenie wariatki. Ponieważ rozmawiam z Wilfem, wchodzi między regały, bierze do ręki coś z działu „Rozwój osobisty”, choć Jedz, módl się i kochaj zupełnie nie jest w jej stylu. Tak jak się obawiałam, Daphne wpatruje się w nią jak pies myśliwski, który dostrzegł zająca, po czym wstaje i zagaduje:
– Dzień dobry, jestem Daphne, właścicielka księgarni.
Tilda się nie uśmiecha, ale uprzejmie wyciąga rękę i odpowiada:
– Dzień dobry.
Moja szefowa zaczyna mówić zbyt piskliwym głosem, opowiada, jakim to jestem świetnym pracownikiem, punktualnym, oddanym księgarstwu, i dodaje:
– Bardzo lubię Callie, zależy mi, żeby dobrze się czuła, staram się nią opiekować.
Nie znoszę tego, jak Tilda działa na ludzi; wychodzą ze skóry, żeby zrobić na niej wrażenie albo żeby zyskać jej sympatię, nawet tacy jak Daphne, której przecież nie brakuje pewności siebie. I to typowe, że mówi o mnie protekcjonalnie, zakładając, że Tilda jest moją starszą siostrą. A jesteśmy bliźniaczkami. I, o ironio, to ja się przecież nią opiekuję.
– Chodź – mówię do niej. – Idziemy.
Mam świadomość, że zostawiłam Wilfa samego, nie doradziwszy mu, co ma kupić, więc biorąc torebkę, mamroczę:
– Przepraszam.
Zauważam żałosny wyraz jego twarzy, trochę psi, jakby był zaniedbanym brytanem, któremu właśnie powiedziano, że nie zostanie wyprowadzony na spacer.
– Daphne się tobą zajmie – dorzucam, pewna, że gdy tylko wyjdziemy, szefowa zacznie mówić o Tildzie, jaka była świetna w jakimś serialu telewizyjnym, a teraz wygląda dziwnie. I że ostatnio nigdzie nie występuje. Po prostu o tym wiem.
Biorę Tildę pod ramię i sprawnie prowadzę ją ulicą do Albany. To tylko minuta drogi od księgarni, żadna tam wyszukana knajpa