Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel
nie starczy. Potem kierownik czegoś – pan Włodek przymrużył oczy, ale nie udało mu się przeczytać linijki na pasku – która mówiła dokładnie takim samym tonem.
– Zupełnie jakby ich tego głosu uczono na jakichś kursach – powiedział do siebie; od lat do siebie mówił, miał więc w tym wprawę, potrafił nawet żywiołowo nie zgadzać się z samym sobą.
– Czy Polska, blisko czterdziestomilionowy kraj w sercu Europy, może sobie pozwolić na takie traktowanie obywateli? Czy te recepty pozostaną niewykupione już na zawsze? Czy z kranu pani Wandy kiedykolwiek popłynie jeszcze, bulgocąc radośnie, ciepła woda? – dopytywał się, skandując wyraz za wyrazem, reporter w pikowanej kurtce, by wreszcie dobrnąć do końca retorycznej figury: – …czas pokaże.
Na ekranie rozkwitła blondynka w czerwonej garsonce:
– Przenosimy się do Chicago, gdzie po raz kolejny zorganizowano wielką paradę tutejszej Polonii. W marcowym słońcu zawirowały góralskie hołubce i łowickie pasiaki. Pod biało-czerwonymi flagami pomaszerowali starcy, pamiętający jeszcze Piłsudskiego, i najmłodsi, jak sześcioletni Dennis.
Kiedy kamera najechała na pucołowatego chłopca, wciśniętego z wyraźnym trudem w portki z parzenicami i serdak, pan Włodek nacisnął przycisk OFF, skopał z siebie kołdrę i usiadł na pofałdowanym prześcieradle. Przetarłszy oczy, przez chwilę wpatrywał się w obłażące z farby drzwi do łazienki. Dzieliły go od nich ze trzy metry, ale tego konkretnego poranka zdawały się znacznie dalsze.
Kenneth i Dorota wstali równocześnie – on na prawą, ona na lewą stronę. Lubili swoje krakowskie mieszkanie bardziej niż to w Bolton. Było położone może nie przy Rynku Głównym z widokiem na Sukiennice i Mariacki, a jednak przy rynku, może nie tak ładne jak tamto angielskie, ale za to znacznie obszerniejsze, bo nadbudowane nad całą kamienicą, a w dodatku zaprojektowane przez architekta, którego dewizą było „nie oglądać się na to co dookoła” – zatem zdecydowanie nowoczesne. Tomek, który wspólnie z Kubą wynajmował ich dawne, tymczasowe dwa pokoje na pierwszym piętrze, kupione za psie pieniądze jeszcze przed wejściem Polski do Unii, narzekał wprawdzie, że to jedna z najpaskudniejszych nadbudówek w Krakowie (Kuba zaś dodawał nieodmiennie: „A konkurencja jest ogromna!”), jednak ani Kenneth, ani Dorota o tym nie wiedzieli. Zresztą gdyby nawet wiedzieli, nie przejęliby się tym zbytnio. Liczyło się, że mają grubo ponad sto metrów, z antresolą prawie dwieście, niedaleko od matki Doroty, niemalże w centrum kulturalnej stolicy dużego państwa Europy Środkowej, gdzie było do roboty więcej niż w Bolton, a może i więcej niż w Manchesterze. Marzec, prawdę mówiąc, oboje woleliby przesiedzieć, jak resztę najzimniejszych miesięcy, w Anglii, ale odkąd matka Doroty złamała biodro, wymagała częstszych niż kiedyś wizyt i troskliwszej opieki.
– Pyszczku… Pyszczku… – Kuba, już w płaszczu, wisiał nad łóżkiem i potrząsał kłębkiem kołdry, w którym, jak marmolada w pączku, zwinięty, leżał Tomek. – Pyszczku, wychodzę. Nie wiem, o której wrócę, bo Gundula. Może się przedłużyć. Zesemesujemy się.
– Mhm – powiedziała marmolada – jasne.
– Pyszczku, ale wstań już, co?
– Wstaaaaję, wstaję.
W tym samym mniej więcej czasie na tym samym piętrze Mundek, owinięty w szlafrok, przyczłapał do kuchni i z niechęcią rzucił okiem na talerz.
– Jakiejś wędliny nie ma? – Po chwili milczenia podszedł do lodówki, otworzył ją, postał w bijącym od niej żółtym, ale mimo to chłodnym świetle, pomedytował, zamknął. – Mogłaś kupić.
– Też mogłeś.
– Spałem.
– A ja czytałam.
– Taka zaczytana, że na minutę do sklepu po myśliwską nie zejdzie. Fiu, fiu.
Pani Lola przewróciła kartkę. Pomyślała o Mundku jako o Karolu Bovarym. Wyobraziła go sobie w idiotycznej czapce. Nie potrzebowała Leona ani Rudolfa, czapka w zupełności wystarczyła do tej drobnej, wewnętrznej zemsty.
– Jest serek wiejski – powiedziała w końcu, powstrzymując śmiech gdzieś w okolicach splotu słonecznego.
Odpowiedziało jej milczenie. Długie, wzbierające.
– Nienawidzę serka wiejskiego – powiedział wreszcie Mundek – przecież wiesz.
– Wiem.
Pochodził trochę po kuchni, otwierając na chybił trafił kolejne szafki, bez sensu, ale starała się nie zwracać na to uwagi. Podobnie jak na jego monolog:
– Koszakowie wstali. Słyszysz, jak się tarabanią? Ja nie wiem, co oni tam robią, garnkami rzucają czy co? Tyle hałasu. Że nie mogą jak u ludzi, normalnie? Ja tego nie rozumiem. Nie rozumiem tego. Lola? Lola?
– Jest serek wiejski – powtórzyła machinalnie. I przewróciła kolejną kartkę.
Oboje dawno już zjedli i zapadli w nabrzmiałe małżeńskie milczenie, kiedy Tomek wykonał serię ćwiczeń porannych: usiadł na łóżku i zamiast wyciągnąć ręce po laptopa, gdzie, jak wiedział, na środku pulpitu wisiała złowrogo ikonka folderu „doktorat”, wysunął spod poduszki telefon, po czym jednym długim ciągiem, wykonując mnóstwo akcji pobocznych, jako to komentowanie, odpisywanie i lajkowanie, wszedł kolejno na Facebook, na gazeta.pl, na poczta.onet.pl, na gayromeo, znów na gazeta.pl i tak jeszcze parę razy, potem wreszcie sięgnął po laptopa, trzykrotnie ustawił pasjansa i kiedy miał już się zabrać do pisania, poszedł zrobić sobie płatki.
Za miastem zrobiło się szaro, smutno i jak z Dudy-Gracza. Widać było tylko rosochate, gołe drzewa, z zawieszonymi między gałęziami czarnymi piłkami jemioły, długie bruzdy w ziemi i domki: trochę starych, ale głównie nowe, rozłożyste, z parkanami z betonu lanego we wzorek, z dobudówkami nieotynkowanymi jeszcze, ale już świadczącymi o powiększeniu rodziny, a przynajmniej o powiększeniu jej wymagań. I szyldy, niekończące się szyldy wsi polskiej: że „Opony”, że „Bochnia ul. Kazimierza Wielkiego 8”, że sprzedam, że kupię, że „KOMBAJN”, że działka budowlana, że „DZIAŁKA ROLNA pow. 3200 m² SPRZEDAM”, że jedyny salon firmowy w Małopolsce, że „PUSTAKI JOLA”, że do sanktuarium tędy, że kiosk „Pomona” – a wszystko to w drobnej mżawce, od której szarzały tła i liternictwo w barwach podstawowych.
– Przez Kłaj? – przerwał ponurą ciszę ponurym głosem dźwiękowiec.
– Przez Kłaj – odparł równie ponuro kierowca.
Do samych Cikowic jechali w milczeniu.
Albowiem żadna Gundula Janowitz; Kuba, zanim zdążył wejść do budynku, dostał esemesa, że ma czekać na dole, bo jedzie z ekipą skręcić jakieś dewastacje cmentarza pod miastem. Wybrał numer redaktorki wydania, drugi raz, trzeci. Nie odebrała, przysłała tylko kolejnego esemesa, o treści: „Żadnego ale”.
Minęli kościół, otoczony kutym ogrodzeniem z bramą dużą, ozdobną (za sztachetami mignął im rząd niskich pniaków, które zostały po ściętych drzewach), oraz szeroki betonowany parking przed poczesną plebanią, i skręcili w lewo, w dróżkę na wpół asfaltowaną, na wpół szutrową; po dobrych dwudziestu metrach rozszerzała się ona w niewielki placyk, który o tej porze roku był po prostu rozjeżdżonym, błotnistym bajorem, mętną kałużą otoczoną odciskami opon.
– Musiała być ładna aleja – powiedział Kuba, pokazując w stronę kościoła dłonią, w której trzymał rękawiczki. Nikt tego nie podchwycił. Reszta ekipy w milczeniu wypakowywała sprzęt z bagażnika.
– …co innego,