Polanim. Karolina Przewrocka-Aderet
siedzą trzej staruszkowie o młodych twarzach. W ciszy czekają na swoją kolej.
Tak w naszym domu wygląda niemal każdy wieczór. Zmarli są tutaj mile widziani.
Żydowska ciągłość, twierdzą Amos Oz i Fania Oz-Salzberger, zawsze zależała od słów. Może dlatego rubryka mojego męża jest tak popularna. Zwłaszcza wśród tych, którzy swoje już przeżyli i nieświadomie szukają w niej znajomych nazwisk. Mówią, że to dla piszącego micwa, przykazanie, obowiązek. Wierzą, że ludzkie życie raz opisane – choćby tylko i w jednej kolumnie tekstu – nie ulegnie zapomnieniu.
Pamięć w Izraelu, kraju od podstaw zbudowanym na imigracji z różnych kręgów kulturowych, jest szalenie ważna. To w przeszłości szuka się punktów wspólnych, punktów zaczepienia, na których można by zbudować zbiorową tożsamość. Bez przeszłości nie ma przyszłości – Izraelczycy są o tym przekonani.
Są i tacy, którzy po prostu uważają ludzkie życie za ciekawe. W Izraelu mówi się, że niemal każdy Żyd to książka, a mistrzowie filmowych scenariuszy mogą się uczyć z rodzinnych historii i zawiłych ścieżek żydowskich genealogii.
W dziedzinie ich rozplątywania rozwinął się odpowiedni rynek. Izraelskie radio Kan nadaje audycję „Sekcja poszukiwań bliskich”. Izraelski start-up Myheritage.com pomaga w odnajdywaniu ich przez tworzenie rodowodów i przeszukiwanie rodzinnych baz danych online.
Ale nade wszystko – bodaj najbujniej i najciekawiej – rozwinął się izraelski rynek detektywów genealogicznych. Powiększyła się klientela: o dzieci, które na chwilę przed śmiercią rodziców gorączkowo porządkują rodzinne archiwa, pragnąc zachować fakty od zapomnienia. I o te, które po ich śmierci budzą się z wybrakowaną pamięcią. O tych, co przypadkiem dowiedzieli się właśnie, że mają żydowskie korzenie. Coraz rzadziej, siłą rzeczy, zgłaszają się ocaleni z Holokaustu, którzy wciąż wierzą, że po latach jakaś nowa technologiczna siła pozwoli im jednak odkryć, że nie zostali po tamtej wojnie sami. Że zobaczą jeszcze kochane twarze.
Ponad siedemdziesiąt lat po zakończeniu II wojny światowej detektywi genealogiczni poszukują zaginionych członków rodzin, łączą gałęzie rodowych drzew, docierają do dokumentów i świadków, potem zbierają zaproszenia na rodzinne zjazdy. Nie chodzi im o szukanie zmarłych, lecz o odnajdywanie i łączenie żywych. Tak by zdążyli się spotkać przed śmiercią.
W większości przypadków tropy prowadzą na ziemie dawnej Rzeczpospolitej.
Gidi
– Ustalmy na początek kilka szczegółów. W Polsce przed wojną żyły ponad trzy miliony Żydów. Dlatego dla nas, ludzi, którzy tam się urodzili, dla naszych dzieci Polska jest po prostu bardzo ważna. – Detektyw Gideon Poraz ociera pot z czoła i odkłada łopatę.
Ma sześćdziesiąt dziewięć lat, wypielęgnowany ogród w moszawie w centrum Izraela i jak mówi, średnio kilkanaście żyć w miesiącu. Można by mu to odebrać, zarzucić przesadę i to, że zbyt wiele czasu spędza pod palącą lampą południowego słońca, nad oczkiem wodnym, które sam wydrążył. Ale potem, gdy się już podrepcze za nim do narożnego gabinetu i podejrzy, jak włącza komputer i na dwóch ekranach rozkłada przedwojenne dokumenty, gdy z tych ekranów wychodzą powoli Warszawa, Łódź, Kraków, Wilno, Lwów, gdy mnożą się imiona, daty, nazwiska i znaki zapytania – wtedy rozumie się wreszcie, co właściwie Gideon – dla przyjaciół Gidi – ma na myśli.
Na wszystko, o czym zaraz tutaj opowie, ma odpowiednie tabelki. Wynika z nich, że odkąd dziesięć lat temu zrezygnował z branży high-tech, z przywilejów korporacji, z zachwytów izraelskiej Doliny Krzemowej, odnalazł ponad piętnaście tysięcy osób z ponad czterystu rodzin. Kolejna tabela wskazuje, że w ciągu roku Gidi prowadzi średnio osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt spraw. W tej chwili szuka piętnastu osób i żyje ich życiem.
Taktyka. To ona jest najważniejsza. Na początku nowych poszukiwań rozpisuje ją dokładnie, planuje, od kogo zacząć, kogo zapytać, jakie archiwa przeszukać. Przydaje mu się wiedza z poprzedniej pracy, doskonała pamięć i umiejętność błyskawicznego kojarzenia faktów. Korzysta z baz danych, kreatorów drzew genealogicznych, branżowych wyszukiwarek. Ale największą wartość mają dla niego znajomości w archiwach rozsianych po całym świecie. Przeciętny poszukujący może mieć z tym problemy. To fach z prawdziwego zdarzenia, dlatego Gidi szkoli w Archiwum Syjonistycznym w Jerozolimie kolejnych adeptów sztuki detektywistycznej w dziedzinie genealogii.
Gidi:
– Istnieje wiele dokumentów o ludziach, którzy wojnę przeżyli, a niewiele o tych, którzy jej nie przeżyli, choć przecież w ewidencjonowaniu śmierci Niemcy byli nieprzeciętnie skrupulatni. Najcenniejszym skarbem jest więc dla mnie moment, gdy odnajduję osobę, o której istnieniu nie wiedziałem. A to zdarza się często.
Podobno trudno mu oddzielić się od emocji. Zgłaszają się do niego dzieci ocalałych, drugie pokolenie, spanikowane, bo nagle dzień po śmierci matki czy ojca okazuje się, że o ich historii nie wiadomo niczego. Jeszcze chwilę temu można było coś z tym zrobić – i się z tej możliwości nie korzystało – a teraz nie ma już kogo zapytać.
Gidi wie, jak to jest. Poznał gorycz tego uczucia.
Nie wiedział – bo skąd niby? – jak nazywali się jego dziadkowie. Wiedział tylko, że pochodzili z Polski. Oraz że dziecko rodziców ocalałych z Holokaustu nie zadaje zbyt wielu zbędnych pytań. Najlepiej niech nie pyta wcale.
Nie pytał. Przywykł do niewiedzy. Nie on jeden – milczenie w drugim pokoleniu po Holokauście, w młodym, silnym Izraelu, który nie chciał pamiętać o strachu, stało się generacyjnym doświadczeniem dzieci polskich Żydów. Śmierć rodziców Gidiego kilkanaście lat temu je przypieczętowała.
Pozornie. Bo nie wszystko da się schować. Nie na zawsze.
Skrywane tajemnice rodziców zaczęły powoli wychodzić z zakurzonych szuflad i pudełek wyjmowanych z szaf przy porządkowaniu rzeczy po zmarłych.
Gidi:
– Zadzwoniła do mnie siostra. W stercie dokumentów mamy znalazła informację, że w Łodzi, przy ulicy Piotrkowskiej, rodzina mamy posiadała kamienicę. Nigdy wcześniej o tym nie słyszeliśmy, mama nie powiedziała ani słowa.
Gdy adwokat poprosił go o listę wszystkich członków rodziny, Gidi zaczął rysować rodowe drzewo. I nagle zorientował się, że o swojej rodzinie nie wie prawie nic. Z zakamarków pamięci wyskrobywał strzępki rozmów, które prowadził z rodzicami między długimi przerwami pełnymi ciszy. Wiedział, że ojciec Szlomo Pozner pochodził z Jaworzna. Matka Janka Bajer z Puław. I że przez większość życia mieszkała w Łodzi. Wiedział, że obydwoje założyli przed wojną rodziny. Że mama straciła na wojnie męża Mordkę Radoszyckiego i dwoje małych dzieci: córkę Henrykę i syna Chaima – Imka. Że do Palestyny przyjechała z córką w 1947 roku i obie zmieniły imiona: na Jehudit i Awiwę.
Że po wybuchu wojny Szlomo uciekł na wschód, został aresztowany przez Sowietów, zesłany na Syberię, a po „amnestii” przez Taszkient – jako opiekun dzieci z Teheranu – w lutym 1943 roku dostał się do Palestyny. Szukał nadaremnie żony i dzieci, dowiedział się, że zginęły. Poznał Jankę-Jehudit, ożenił się ponownie. Miłość? Może w tym i była, ale wtedy każdy chciał po prostu zacząć życie od nowa. Najlepiej jak tylko potrafił.
Gidi miał być symbolem nowego początku, może więc nieprzypadkowo urodził się 14 maja 1948 roku, w dniu ogłoszenia izraelskiej deklaracji niepodległości?
Ktoś z rodziny stanął wówczas przy radiu.